sobota, 31 grudnia 2016

Poświątecznie

Niech będzie - poświątecznie, fotograficznie.
Całkiem zwyczajnie u nas było, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jak sięgnę pamięcią ostatnimi laty bywało jednak mniej zwyczajnie (takie tam wiecie - szukanie na ostatnią chwilę otwartego sklepu, żeby pieczywo kupić, po nocnym szukaniu dyżuru pediatrycznego, nie mówiąc już o mocniejszych akcjach). Nawet rok temu, niby zwyczajnie było, ale babcia Adasia przypomniała nam, że jednak nie tak do końca, bo niemal cały grudzień Adaś chorował na szkarlatynę i dopiero na same Święta wydobrzał.
Tym razem z niespodzianek były tylko te, których można się było spodziewać. 

Choinkę u nas nadal przynosi Święty Mikołaj - taka nasza rodzinna tradycja. Gdzieś tam wśród spokojnych, przedświątecznych przygotowań, kiedy właśnie zdawało mi się, że wszystko jest na czas, a nawet lepiej, przypomniałam sobie, że...przecież my nie możemy ubierać choinki przed samą Wigilią! Dlaczego? Doświadczenie. Adaś musi oswoić widok choinki. W końcu to nowy obiekt, który zajmuje znaczną część salonu, błyszczy się i mieni kolorami. Samo strojenie drzewka jest męczące dla adasiowych zmysłów, choć synek czynność tę lubi, oraz dla otoczenia. Okiełznanie dziecięcych emocji graniczy z cudem. Zapanowanie nad powstałym bałaganem, latającymi bombkami (nadal mamy plastikowe) i biegającym w kółko Adasiem jest lepsze niż godzina fitnessu. Jak więc mogłam zapomnieć, że takie atrakcje zdecydowanie nie nadają się na tuż-przed? 
Ostatecznie choinka była gotowa tydzień przed Świętami. Mikołaj się sprawił ;)


W Wigilijny poranek najpierw była godzina krzyku, bo w końcu wiadomo, że powód zawsze się znajdzie - za dużo emocji. Potem, jak gdyby nigdy nic, Adaś ubrał się i pojechaliśmy do babci. Muszę nawet przyznać, że ubieranie eleganckich ubrań przy określonych okazjach mamy zupełnie opanowane, przynajmniej jak na razie.
Z niecodziennych wydarzeń podczas wigilijnego wieczoru - pękła żarówka i prąd wysiadł w całym mieszkaniu (na szczęście nie w całym domu, sąsiedzi pewnie nie byliby wdzięczni). Po kolacji wigilijnej udałam się do kuchni z zamiarem lekkiego ogarnięcia, włączyłam światło i...bum! Żarówka rozbiła się w drobny mak. Miałam w sumie szczęście, że w kuchni byłam tylko ja i że nikomu nic się nie stało. Wkoło zrobiło się zupełnie ciemno. Korki wybiło. Adaś, nieco może niepewny, ale raczej nie wystraszony bardziej niż ja, spodziewał się po osłoną tych ciemności wizyty Świętego Mikołaja. Potem przybiegł stryjek i przez godzinę zbierał rozsypane kawałki szkła. Stryjek tak ma...Czy widziałam w tym wszystkim Adasia za lat kilkanaście?...
Kiedy uporaliśmy się z kuchennym bałaganem, rozbitą żarówką (w lekkim, może nawet nastrojowym półmroku), przyszedł ten moment, na który każde dziecko chyba czeka.
Z niecodziennych wydarzeń wigilijnej nocy - odwiedziła nas polna myszka. Przyjechaliśmy do domu. Adaś zażądał kolacji o godzinie 23 - pierogi pierogami, ale bez płatków z mlekiem spać przecież nie pójdzie. Kiedy już dziecko spało, siedliśmy z mężem przy choince i właśnie wtedy, dokładnie o 24...na środek pokoju wybiegła mała polna myszka. Nigdy nie widziałam myszy u nas w domu. Nigdy wcześniej ani później. Mąż mój zareagował niezrozumiałym dla mnie w takich sytuacjach entuzjazmem, choć nie jestem z tych kobiet, które na widok myszy wskoczyłyby na lampę.  Trochę tylko szkoda, że myszka nie przemówiła ludzkim głosem. 




W Drugi Dzień Świąt, podobnie jak rok wcześniej, wybraliśmy się zobaczyć ruchomą szopkę we wrocławskim kościele Najświętszej Marii Panny na Piasku. Niestety w tym roku znacznie więcej osób miało podobny pomysł i kolejka była dwa razy dłuższa, a już w ubiegłym roku staliśmy jakieś pół godziny. W poszukiwaniu czegoś w zamian postanowiliśmy odwiedzić żywą szopkę przy Wittiga. Dla Adasia możliwość zobaczenia krówki i osiołka nie miała raczej większego znaczenia. Zdecydowanie bardziej woli oglądać szopkę z figurkami ruszającymi się zawsze tak samo, w kółko i przewidywalnie...
Do zwierzątek Adaś ledwo podszedł - wiadomo. Potem obejrzał figurki i zauważył, że aniołek po wrzuceniu pieniążka mówi "Bóg zapłać". Przetestował. Miał parę drobnych pieniążków, przygotowanych na kolejkę jeżdżącą w ruchomej szopce. 
W pewnym momencie przy aniołku został tylko Adaś i jakaś mała dziewczynka, na oko może dwuletnia. Stając z boku zauważyłam, jak Adaś zupełnie spontanicznie objaśnił jej, że jak wrzuci pieniążek, to aniołek przemówi, a widząc, że dziewczynka nie ma pieniążka do wrzucenia, dał jej jeden ze swoich. Takie to było...niezwykłe w sumie.
Jadąc na świąteczny obiad do babci, Adaś rozkładał na czynniki pierwsze, co to znaczy "Bóg zapłać" :)


sobota, 24 grudnia 2016

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Jasełka 2016

Adaś występ przeżywał na długo przed - jak to Adaś. Dodatkowo dlatego, że to jego "ostatnie przedszkolne Jasełka". W szkole co prawda też można grać w Jasełkach - ja swój jedyny w życiu tego rodzaju występ zaliczyłam będąc w pierwszej klasie szkoły podstawowej, ale i mnie się łezka w oku zakręciła, kiedy Adaś mi przypomniał, że przedszkolne - to już raczej nieodwołalnie ostatnie. Za rok będzie szkoła. Choć prawdę mówiąc, w ubiegłym roku myślałam to samo.
Trzecia z kolei rola pastuszka. Trzy lata temu, jako debiutant na scenie, Adaś tańczył rolę bałwanka (w końcu miał wtedy zaledwie trzy lata, więc o kwestiach mówionych nie mogło by mowy), a potem, w nowym przedszkolu, niejako  na stałe objął rolę jednego z pastuszków - tylko pozostali pasterze się zmieniali.
Wiedziałam, że będzie pięknie i wzruszająco, ale że aż tak?
Adaś bezbłędnie, głośno i wyraźnie powtórzył rolę, której uczył się tygodniami. Tutaj mogę powiedzieć - wiedziałam, że da radę. Ale że potem wyjdzie na środek i będzie śpiewał pastorałkę do mikrofonu - tego się absolutnie nie spodziewałam! Zwrotkę śpiewał zupełnie sam, refren razem z innymi dziećmi, nadal dzierżąc mikrofon.
Zupełnie zaskoczona tym faktem, przeżyłam tysiąc emocji na raz, łezka popłynęła, a jakże. W domu synek nic nie mówił, że planuje solówkę na scenie, a jeśli nawet mówił, to z Adasiem jak to z Adasiem - ciężko czasami wyciągnąć jasny komunikat ze zlepka z pozoru niezwiązanych ze sobą informacji. W każdym razie nic nie wiedzieliśmy, ani ja, ani mąż.
Zanim zdążyłam się otrząsnąć z tych wzruszeń, Adaś skończył śpiewać i jak gdyby nigdy nic, nadal stojąc na scenie z mikrofonem w ręku, zapytał tatę:
-Nagrałeś to?
Zapewnił tym samym rodzicom dodatkową dawkę emocji ;)
Rodzice natomiast, wzięci zupełnie z zaskoczenia, nagrać niestety nie zdążyli. Po występach znalazło się jednak kilka osób chętnych podzielić się swoim nagraniem.
Przez resztę przedstawienia Adaś grał pastuszka siedzącego przy ognisku. Ognisko było prawie prawdziwe - z latarki i patyczków, świecące czerwonym światłem. Adaś patrzył jak zaczarowany. Zero wiercenia się czy niecierpliwienia. Miał chłopak zajęcie, a z jakim zaangażowaniem ognia doglądał! Nie wiem, czy było to działanie celowe, ale jeśli tak, to ktoś to bardzo mądrze obmyślił.
Dumna jestem ogromnie.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Fotografie - słów kilka

Obiecałam i najwyższy czas się z obietnicy wywiązać.
Niedawno opublikowałam kilka zdjęć Adasia. Wizualna forma przekazu ma swoje prawa i wręcz głupio byłoby pisać od razu "co autor miał na myśli", psując tym samym odbiorcom możliwość spojrzenia własnego, indywidualnego. Zapewne każdy, oglądając te zdjęcia, mógł zobaczyć w nich coś zupełnie innego i sądzę, że tak właśnie powinno być.
Obiecałam jednak, że napiszę, jaki był mój zamysł oraz dlaczego wybrałam akurat te zdjęcia.
Chciałam pokazać odrobinę z naszej codzienności. Wiele jest w tej naszej codzienności zwykłości absolutnej i nierzucającej się w oczy. Jest też tych kilka obrazków, które postronnego obserwatora mogą nieco dziwić.
Nie chciałam pokazywać chwil trudniejszych. Wszystko to są zajęcia, które Adaś lubi. Na tych zdjęciach Adaś jest szczęśliwy, na swój sposób. Nie uśmiecha się może, ale nauczyłam się już, że w tak skomplikowanych relacjach ze światem uśmiech nie musi oznaczać radości, a jego brak - smutku czy zafrasowania.
Chciałam pokazać chłopca, który uwielbia przesypywać żwirek na parkowych ścieżkach, bo każde ziarenko jest inne. To musi być absolutnie fascynujące, choć sama jeszcze nie do końca to rozumiem.
Chłopca, który uwielbia wirujące wiatraki i migające światełka, choć mi po pięciu sekundach kręci się od tego w głowie.
Chciałam pokazać zachwyt i pełnię skupienia nad przelewaniem wody, choć z boku patrząc jest to jedna z najbardziej monotonnych czynności, jakie można sobie wyobrazić. Dzisiaj już wiem, że woda za każdym razem jest inna. Adaś mi powiedział.
Radość z chwili ciszy. To chyba każdy rozumie, choć nie każdy potrzebuje do tego słuchawek.
Chciałam pokazać chłopca, który dźwięk gitary chłonie wzrokiem, przyglądając się drganiom struny. Nie zdziwię się wcale, jeśli za czas jakiś Adaś nauczy się wzrokowo rozróżniać dźwięki.
Wreszcie – chciałam pokazać chłopca, który zawsze chodzi bokiem ścieżki, parę kroków z tyłu, albo parę kroków z przodu, nigdy obok. Wyobraźcie sobie, że w tych chwilach jesteśmy w jak najlepszych relacjach, dużo lepszych niż wówczas, gdy Adaś musi iść obok, za rękę (bo czasem musi - wiadomo). Wiecie – taki wspólny spacer razem-osobno. Ludzie myślą, że dziecko dąsa się lub ucieka...a ono ma akurat tyle strefy komfortu, ile potrzebuje.

Cieszę się bardzo, że mogłam przeczytać, jak Wy te zdjęcia postrzegacie. Dla mnie to bardzo ciekawe doświadczenie - wiedzieć, jak inni  patrzą, z dystansu, na takiego chłopca, jak Adaś, w takich chwilach, ja te ujęte na zdjęciach. Tak, o to też mi chodziło...Dziękuję :)

Troszkę zaległości, nie tylko blogowych, mi narosło, przyznaję. Na swoje usprawiedliwienie napiszę, że Adaś wszedł właśnie w fazę nie-spania i od jakiegoś tygodnia chodzi spać najwcześniej o 22, a często i sporo później (owszem, nie śpi jeszcze, tatuś mu książeczki czyta).
Więc akurat w czasie, kiedy to konieczność wstawania o 7.00 wydaje się barbarzyństwem, gdyż jest jeszcze zupełnie ciemno o tej porze, i kiedy po powrocie do domu w równie ciemne zimowe wieczory najchętniej zaszyłoby się w łóżku z książką, Adaś postanowił nie spać.
Powinnam w sumie przywyknąć. Dość cyklicznie występują tygodnie względnie przyzwoitego chodzenia spać około 20.30, po kolacji, umyciu się i wysłuchaniu książeczki na dobranoc, przeplatane kolejnymi tygodniami wieczornej walki o spanie choćby synek był nie wiadomo jak zmęczony. Zbiega się to z nadmiernym pobudzeniem w dzień i znów mogłabym zachodzić w głowę gdzie tu przyczyna, a gdzie skutek.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Nowe-stare miejsca

W sobotę byliśmy w bibliotece. Nic w tym niezwykłego niby, ale byliśmy wszyscy - to znaczy ja, mąż i Adaś też. Na dodatek w TEJ bibliotece, naszej ulubionej - bo nie każda jest taka sama. 
Gdy Adaś był młodszy, byliśmy jej stałymi bywalcami. Przychodziliśmy często, w sobotnie przedpołudnia. To był taki nasz weekendowy rytuał. Adaś wybierał książki do czytania, uczestniczył w pierwszych w swoim życiu balach karnawałowych, warsztatach plastycznych, spotkaniach tematycznych. To tam Adaś został posiadaczem własnej karty bibliotecznej.
Prawdę powiedziawszy wyrobienie karty było spowodowane tym, że adasiowe książkowe potrzeby uniemożliwiały tacie wypożyczenie odpowiedniej ilości kryminałów, ale może nie spłycajmy tematu ;)
Wszystko do czasu, aż autyzm dał o sobie mocniej znać. Chociaż Adaś książki nadal lubił, nie potrafił znieść obecności innych dzieci i nadmiaru bodźców. Po jakimś czasie nawet przyjście do biblioteki w dzień, w którym nie było żadnych zorganizowanych zajęć, stało się niemożliwe. Musieliśmy zrezygnować z naszych weekendowych wypadów na ponad dwa lata.

W piątkowy wieczór czytałam Adasiowi opowiadanie o żółwiku Franklinie, a po jego przeczytaniu Adaś oglądał na okładce inne książeczki z serii. Znalazł  jedną, która go bardzo zaintrygowała.
-Mamo, przeczytasz mi?
Obiecałam, że tak, jeśli tylko ją gdzieś znajdziemy. Może będzie w bibliotece? Miałam na myśli to, że sama pójdę - bo czasem chodziliśmy, ja lub mąż, do zupełnie innej biblioteki, bliżej pracy.
Tymczasem Adaś przypomniał sobie tamtą "naszą".
Opowiedział mi każdy szczegół z czasów naszych wypraw bibliotecznych.
Opisał dokładnie wygląd biblioteki, budynek, wnętrze. Taka ceglana, staro-nowa, jak to ujął.
Przypomniał sobie gliniane jabłuszko, które zrobił w czasie jednych warsztatów, choć ja długo nie mogłam zrozumieć, o czym mówi. A jabłuszko przecież cały czas wisi w naszej kuchni.
Ku mojemu zaskoczeniu, Adaś zapytał, czy będzie mógł jeszcze kiedyś pójść na takie warsztaty plastyczne w bibliotece - gdyby takie były organizowane akurat, rzecz jasna.

W sobotę pojechaliśmy do biblioteki. Ze dwa lata nie byliśmy w tamtej okolicy. Bo wiecie, to nie tak, że wychodzimy z domu i siłą rzeczy, idąc do sklepu, czy jadąc do przedszkola, mijamy to miejsce.
Znów ta sama droga. Spacer - ulicę dalej od zaparkowanego samochodu. Ostatnio kiedy tam byliśmy, Adaś uparcie wdrapywał się nam na ręce. Teraz dzielnie szedł sam.
Repertuar książkowy też już nieco inny, niż dwa lata temu.
Tym razem Adaś mógł nawet wejść za ladę i popatrzyć, jak pani skanuje wypożyczane książki.
Gdy wychodziliśmy - obładowani adasiowymi książkami - pomyślałam, że to miejsce jest naprawdę wyjątkowe.
Kto wie, może znów będziemy w weekendy jeździć do biblioteki?

piątek, 2 grudnia 2016

Fotografie

Dzisiaj wpis nieco inny niż zwykle – fotograficzny.
Zapraszam na stronę Fotografie.

Wczoraj rozpoczął się Europejski Tydzień Autyzmu. Na początku grudnia o zaburzeniach ze spektrum autyzmu trochę więcej się mówi i trochę więcej się w temacie dzieje. To dobrze.
Ja tym razem nie napiszę nic.
Chciałam w zamian pokazać kilka zdjęć.
Ciekawa jestem, co Wam powiedzą...

Ze swojej strony obiecuję, że za tydzień wyjaśnię, co chciałam przekazać poprzez te, w gruncie rzeczy zwykłe, adasiowe zdjęcia.

Edit lipiec 2017: Ponieważ strona fotografie zaczyna żyć własnym życiem, pierwotny jej obraz przenoszę tutaj.










niedziela, 27 listopada 2016

Niepełnosprawne dzieci w kościele

Pół roku temu media obiegł opis sytuacji, która zdarzyła się w trakcie Wielkanocnej Mszy w pewnej małej miejscowości w Polsce. Podczas liturgii ksiądz wyprosił z kościoła matkę z niepełnosprawnym chłopcem, zarzucając jej....brak mądrości. Głupotę, mówiąc kolokwialnie, choć słowo to nie padło. Głupotą więc miało być pozostawanie w kościele i nie domyślenie się, że jej dziecko księdzu (i w domyśle innym wiernym) po prostu przeszkadza...
Smutne to bardzo. Trudno mi wyobrazić sobie większy brak empatii, zrozumienia, brak człowieczeństwa wręcz. Tym bardziej smutne, że w ocenie sytuacji pomylić się nie dało. To nie było dziecko z autyzmem; takie dzieci często są niesprawiedliwie osądzane, a za ich zachowanie wini się samo dziecko, rodziców, metody wychowawcze. To było dziecko z ciężkim porażeniem mózgowym – nie chodzące, nie mówiące, nie widzące. Ksiądz więc wiedział, że tu nie o wychowanie chodzi. Chodziło więc tylko i wyłącznie o to, że przeszkadza.
Jednostkowy przypadek, ludzie są różni, każdy popełnia błędy i tak dalej. Trudno jednak uznać, że nic się nie stało, skoro to jedno zdanie mogło zburzyć czyjeś pojęcie o własnym miejscu w świecie, zabrać sens codziennego wysiłku, wbić w ziemię...bardziej niż niepełnosprawność dziecka.
Taka sytuacja nigdy nie powinna była mieć miejsca, a jednak się zdarzyła.

Tymczasem o codzienności. Skąd mi się wzięło, że postanowiłam napisać o (niepełnosprawnych) dzieciach w kościele? Ano z rozejrzenia się wkoło, jeśli mam być szczera.
Mnie osobiście nigdy żadna przykrość nie spotkała, choć chodziliśmy z Adasiem do kościoła co tydzień i pomimo najszczerszych chęci, bywało różnie. Adaś kościoła nie lubi. Lepiej jest, jeśli nie ma organisty. Nie oznacza to niestety, że wtedy jest zupełnie dobrze. Ostatnio udaje nam się przyjść na jakieś 10-15 minut i stoimy w przedsionku. Tyle.
Moja koleżanka pokazała jakiś czas temu w Internecie zdjęcie kościoła otwartego, z kącikiem dla dzieci na dodatek. Co prawda nie w Polsce, a w dalekiej Australii i co prawda kościół nie był katolicki, ale protestancki.  Gdyby tak u nas...Marzenie! W przypadku takiego dziecka, jak Adaś, myślę, że byłoby to rozwiązanie idealne. Moglibyśmy przyjść, kiedy jest pusto, nie ma tłumów, dźwięków i słów, sprawiających Adasiowi dyskomfort. Kiedy byliśmy z mężem w Anglii, jeszcze zanim urodził się Adaś, chodziliśmy do kościoła, w którym na czas kazania dzieci szły do salki obok. Tam rysowały, śpiewały i miały swoje zajęcia. Potem wracały i razem z rodzicami uczestniczyły w dalszej części mszy. Uważałam to za bardzo dobre rozwiązanie - ktoś zrozumiał, że dziecko, mimo najlepszych chęci, godziny w spokoju nie wysiedzi. Ono musi coś robić, a jeśli rysuje, śpiewa czy nawet biega na temat związany z niedzielną Ewangelią - tym lepiej.
Tymczasem pod zdjęciem, ku mojemu zdziwieniu, pojawiły się pełne oburzenia głosy. Dziecko od małego ma znać powagę miejsca. Jak się dziecko na mszy zachować nie umie, to niech go rodzice nie przyprowadzają. Czarę goryczy przelały żale pewnego studenta, który opisywał, jak to kiedyś całą mszę musiał wytrzymać z dzieckiem, które podskakiwało. Pomyślał ponoć, że "biedny chłopiec jest na pewno chory i pobudliwy", co nie przeszkodziło mu, by w myślach mieć ochotę wynieść chłopca z kościoła i sprawić mu lanie (!) Miałam nawet ochotę coś napisać, ale uznałam, że emocje najlepszym doradcą w takich wypadkach nie są.
Rozejrzałam się wkoło i znów ze zdziwieniem stwierdziłam, że takie postawy nie są rzadkością.
Przemyślałam sobie później to i owo. Jedyne rady, jakie ja słyszałam od księży, jeśli chodzi o dziecko z autyzmem, mające problem z zachowaniem w kościele, to stać pod kościołem albo przychodzić na zmianę z mężem.
Można by nawet taką argumentację przyjąć w przypadku małych dzieci, które po prostu wyrosną, dojrzeją.
Są jednak dzieci, które nigdy być może nie dojrzeją. Które zawsze będą kręcić się w kółko, trzepotać rączkami...
Jak o tym wszystkim myślę, to trochę mi jednak przykro, bo czuję, że kościół TAKICH dzieci/dorosłych po prostu nie chce.
Bo oni przeszkadzają...

PS. Mój Adaś kiedyś tak się kiwał. Całe 20 minut. A ja byłam dumna, że wytrzymywał i słuchał nawet i wiem, że było to 200% jego możliwości.

piątek, 18 listopada 2016

Światowy Dzień Wcześniaka

Wczoraj obchodzony był Światowy Dzień Wcześniaka.
Na blogu piszę o wcześniactwie po raz trzeci. 
Pierwszy raz pisałam trzy lata temu Światowy Dzień Wcześniaka 2013, lakonicznie, raczej czując wewnętrzny przymus niż potrzebę.
Dwa lata temu powstał tekst dość mocno osobisty Światowy Dzień Wcześniaka 2014.
Był jeszcze wpis z zeszłego roku, którego nigdy nie opublikowałam. Znalazłam go dwa dni temu, z lekkim zdziwieniem, pośród tekstów oczekujących na publikację.

Teraz łatwiej jest mi wracać do tego, co było - bo w jakimś sensie mogę wewnętrznie oddzielić to, co było, od tego, co jest. Przez pierwsze trzy lata życia Adasia po prostu nie byłabym w stanie.
Lista specjalistów na wypisie ze szpitala. Umawianie wizyt, wydzwanianie. Rozważanie, do których lekarzy możemy pójść na NFZ (terminy!), a do których musimy prywatnie.
Mnóstwo witamin, specjalnych odżywek, leków do podawania. Rozdrabnianie na łyżeczce, mieszanie z mlekiem. Potem godzina karmienia - przez pierwsze trzy miesiące z butelki, odciągniętym mlekiem. Adaś zasypiał w tym czasie, krztusił się. Nieraz zjadał zaledwie 30 ml w 60 minut.
Po pół roku doszła rehabilitacja. Trzy razy w tygodniu jeździłam z Adasiem do przychodni rehabilitacyjnej, ciesząc się, że udało nam się dostać w ramach NFZ. Chodziliśmy więc na przystanek, do tramwaju (a tramwaje wtedy jeszcze rzadko bywały niskopodłogowe, więc trzeba się było uśmiechać do obcych mężczyzn, żeby pomogli wnieść wózek). Adaś ćwiczył metodą Vojty. Z perspektywy czasu nie chcę oceniać, czy to była w jego przypadku dobra metoda, czy zła. Robił ogromne postępy, ale okupione płaczem i bólem zapewne.
W domu też ćwiczyliśmy - 3 razy dziennie, 7 dni w tygodniu.
Myślę, że wtedy nie miałam po prostu czasu na zastanawianie się nad całą zaistniałą sytuacją. Robiłam swoje.
W przeciwieństwie do wielu rodziców wcześniaków, nie bałam się o każdy oddech dziecka, bo Adaś wyszedł do domu w dobrym stanie, stabilny oddechowo. Lekarze nie zalecali nam nawet monitora oddechu, nie mówiąc już o instrukcjach, co robić, gdyby z dzieckiem coś się działo. Ja wierzyłam wtedy szczerze w ten spokój lekarzy i ani na chwilę nie zakładałam możliwości, że coś złego mogłoby się wydarzyć.
Potem było zapalenie płuc. Nie byłam w stanie rozpoznać poważnej infekcji u takiego maluszka. Adaś jadł jak zwykle, gorączki nie miał i w sumie dla własnego spokoju poszłam wtedy do przychodni z lekkim katarkiem u dziecka.
Taki był pierwszy rok życia Adasia. Przeleciał nam przez palce. Czas odliczały kolejne terminy badań kontrolnych. Ze wzrokiem dobrze (według mojej ówczesnej wiedzy "dlaczego miałoby nie być dobrze u tak późnego wcześniaka?" Teraz zapewne patrzyłabym na wszystko zupełnie inaczej). Słuch w porządku. Wylewów nie ma - ulga. Neurologicznie też w porządku. Po kilku miesiącach jednak nie w porządku - rehabilitacja. Słabo przybiera na wadze. Nadrobi. Traci na wadze. Nadrobi? Nadal słabo przybiera. Coś jest nie tak...
I tak dalej.
To wszystko było.
Czy to, co było ma wpływ na to, jak jest teraz? Zdecydowanie. Nie tyle myślę tutaj jednak o obecnym stanie zdrowia Adasia i o kilku diagnozach, które się przyplątały. Nie mam pewności, czy są one związane w wcześniactwem, czy nie. Intuicja podpowiada mi, że jest wręcz na odwrót. Zresztą Adaś jest obecnie całkiem dobrze sobie radzącym kilkulatkiem.
Myślę tutaj o tym, jak wygląda nasze życie rodzinne, relacje. Zaryzykuję stwierdzenie, że chodzi wręcz o to, jacy jesteśmy teraz. My i Adaś.
Rodzicom wcześniaka dużo trudniej przychodzi podjęcie decyzji o powiększeniu rodziny. Czasami lęk, że historia się powtórzy, jest tak silny, że dziecko pozostaje jedynakiem. Tym bardziej, że zawsze jest jeszcze świadomość, że mogło być dużo gorzej.
Jesteśmy nadopiekuńczy. Tyle razy okazywało się, że lęk o zdrowie dziecka był uzasadniony, że trudno pozwolić sobie na odrobinę luzu. Więc tak - dopiero teraz, po dwóch latach względnego spokoju (nie licząc kilku szpitalnych historii) katar nie wywołuje we mnie paniki, a przy pierwszych objawach kaszlu mogę poczekać chwilę i zobaczyć, jak się sytuacja rozwinie. Przy gorączce nadal obowiązuje stan najwyższej gotowości.
Jesteśmy nadopiekuńczy nie tylko w kwestiach zdrowotnych. Także tych społecznych, tych związanych z samodzielnością, z relacjami dziecka w grupie rówieśniczej. Tyle razy widzieliśmy to nasze dziecko daleko w tyle za dziećmi w jego wieku...i tak jakoś brak punktu odniesienia czego wymagać można, a co jest poza zasięgiem.
Zabrakło nam gdzieś takiego spokojnego czekania na kolejne kroki rozwojowe - bo zawsze była obawa, czy one w ogóle nastąpią.

Pisałam, że po tych wszystkich latach, widząc, jak jest teraz, łatwiej jest mi wracać myślami do przeszłości.
Zdecydowałam się pokazać kilka zdjęć z pierwszych tygodni życia Adasia.
Dwa pierwsze są dla mnie po prostu trudne i bardzo osobiste. Ostatnie, choć nadal trudne, lubię. Wtedy po raz pierwszy trzymałam Adasia na rękach.

sobota, 12 listopada 2016

Na weselu

Byliśmy jakiś czas temu na weselu. Adaś dzielnie zniósł podróż na drugi koniec Polski, a poza tym...
Wiem już, że jeśli chcę chwilę spokojnie porozmawiać, wystarczy Adasiowi dać lody. Nie muszą być nawet jakieś bardzo duże, a i tak ma zajęcie na bez mała pół godziny. Adaś je lody bardzo powoli, a czynność ta pochłania go bez reszty - świat wkoło mógłby nie istnieć. 
Testowane zresztą już wcześniej, niektórzy wiedzą.

Zostałam przy stoliku sama z Adasiem i jego lodami. Orkiestra przerwę już dawno zakończyła i grała akurat całkiem niezłe kawałki. Wszyscy poszli się bawić. My siedzimy. Moje lody już dawno zjedzone. Pogadać z synem nie bardzo się da, bo i głośno i rozmówca niezainteresowany rozmową. Poszłabym potańczyć, ale przecież nie zostawię Adasia przy stoliku samego z tymi lodami. Chyba po raz pierwszy dłużyła mi się chwila, kiedy dziecko zajęło się samo sobą i wcale mojej obecności nie wymagało. Po prostu matce zaczęło się nudzić ;) Myśli te jednak zostawiłam sama dla siebie.
W końcu Adaś zjadł. Podniósł wzrok znad pustego lodowego pucharka i jak gdyby nigdy nic zapytał:
-Mamo, chcesz pójść potańczyć?
I poszliśmy tańczyć.
Wiecie, że mało nie padłam z wrażenia?
Opcje są dwie.
Pierwsza taka, że synek sam chciał potańczyć, co jest...fajne w sumie. W ogóle Adaś dużo tańczył. Po swojemu może, ale z przyjemnością. Odkrył, że w tańcu można wirować.
Druga z kolei taka, że domyślił się, o czym mogłam myśleć. Albo odczytał (wcale zresztą na mnie nie patrząc) dyskretne, pozawerbalne sygnały. W przypadku Adasia coś absolutnie niesamowitego.

niedziela, 23 października 2016

Zmiany na blogu

Blog ma już ponad 4 lata. W tym czasie tylko raz cokolwiek zmieniałam i była to zaledwie zmiana adasiowego zdjęcia.
W zasadzie wcale nie lubię zmian, nawet w tak nieistotnych w sumie sprawach, i decyzje o nich podejmuję bardzo powoli. Przyzwyczajam się do status quo. 
Więc wtedy długo myślałam i zmieniłam zdjęcie. Teraz zastanawiałam się równie długo - i przyszedł czas na zupełną rewolucję. Powiem jednak szczerze, że już od dłuższego czasu (no wiecie, gdzieś od połowy wakacji...) czułam potrzebę właśnie takiej, wizualnej rewolucji bloga. 
Na założenie strony na facebooku na razie się jeszcze nie zdecydowałam, chociaż pewne zakulisowe naciski trwają ;) Nie wykluczam. To jedna z tych zmian, na które zapewne po prostu musi przyjść czas. 
Szykuję za to coś innego. Również w formie bardziej wizualnej, niż literackiej. Zobaczę, czy mi się uda.
Tymczasem do pisania zapewne wrócę, może nawet niedługo. Czasu mi trzeba i weny ;)

sobota, 24 września 2016

Jazda na rowerze

Ostatnio o niewielu wydarzeniach piszę na bieżąco, choćbym nawet czasami chciała. Za mało czasu na pisanie, za dużo się dzieje. Więc niech tym razem będzie (prawie) na bieżąco. Czym jest bowiem dwudniowy poślizg, skoro często zdarza mi się nawet kilkumiesięczny?
Otóż rok temu na Dzień Dziecka Adaś dostał własny, dwukołowy, rower.
Dokładnie 365 dni później, w przeddzień Dnia Dziecka tego roku, Adaś nauczył się samodzielnie jeździć na rowerze, bez pomocy, bez dodatkowych kółek.
Zobaczcie sami.

Przedwczoraj odbyliśmy naszą pierwszą wspólną wyprawę rowerową. Mama, tata i Adaś- każdy na swoim rowerze. Wyprawa była do najbliższego spożywczaka, jakieś 500 m w jedną stronę i tyleż samo w drugą. Myślę, że kiedy zaproponowaliśmy taką wycieczkę, Adaś nie dowierzał, iż to się może udać. To pytanie w oczach "jak to? wy też na swoich rowerach?! naprawdę?"
Jaki był później zaskoczony i szczęśliwy zarazem, kiedy jechał pomiędzy mamą i tatą na własnym rowerze! Udało się. To była radość z samej jazdy i radość płynąca z przekonania, że potrafi - a myślał, że nie potrafi.
-Jestem taki dumny, że aż chce mi się jechać tak szybko, jak wy! - zakrzyknął uradowany. Może forma dość specyficzna, ale przekaz jasny.
Kiedy zbliżaliśmy się już do domu, Adaś oznajmił, że "fajnie" było i pytał, kiedy znowu się wybierzemy wszyscy na rowery. Na co tata...tata się trochę zagalopował, snując wizje bliższych i dalszych rodzinnych wypraw rowerowych. "Do parku to może nie (12 km w jedną stronę!) ale..." 
Chociaż kto wie, może kiedyś, za parę lat nie będą to już abstrakcyjne i futurystyczne wizje?

środa, 14 września 2016

Mistrz lania wody

Są miejsca, w których Adaś zapomina o całym świecie. Zawsze tam, gdzie jest woda. Jeśli dodatkowo ta woda jest w ruchu - to jest już pełnia szczęścia. Wsiąka bez reszty. 
Wybraliśmy się w weekend nad Stawy Milickie.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, Adaś pobiegł na plac zabaw. Początkowo obchodził go z kilku stron. Frekwencja, konkurencja - jak zwał tak zwał. Na placu zabaw były inne dzieci i to w dość sporej liczbie, co zupełnie to miejsce dyskwalifikowało.
Potem dzieci sobie poszły, Adaś więc przystąpił do odkrywania przestrzeni. Od razu udał się w miejsce, które wcześniej przykuwało jego uwagę - do drewnianych rynien ze spływającą wodą. Przekonał się, że na górze jest kran, z którego można puszczać wodę.
Mistrz lania wody.
Chociaż musiał wspinać się na palce, wyciągać ręce do góry i choć cała ta czynność była dla niego ogromnym wysiłkiem fizycznym - nie odpuścił. Zafascynowany wodą. 
Potem przyszły inne dzieci, ale Adaś już nie uciekł. Chyba nawet odnalazł się w roli dostarczyciela wody.




Okolica oferuje sporo innych atrakcji, ale...
Zwierzyniec - tyle, co przeszliśmy obok,
Stawy - hm...były,
Płuczka karpia - sama sobie obejrzałam,
Ścieżka sensoryczna - jak wyżej,
Muzeum - zaliczone, wszedł Adaś i wyszedł. 
Nawet jakby mnie ktoś zapytał, co jeszcze było na tym placu zabaw, to nie odpowiem. Nie wiem. Cały czas i całą uwagę pochłonęło lanie wody.

Później Adaś zarządził spacer po lesie i był to pierwszy nasz leśny spacer sprawiający prawdziwą przyjemność wszystkim. Żadnego przymusu, motywowania i obaw, że zaraz nastąpi bunt na pokładzie. Mogę nawet dodać, że był to pierwszy dłuższy spacer, podczas którego Adaś nie wspomagał się ramionami mamy czy taty. 




Na koniec, jak zwykle, kilka krajobrazów.




wtorek, 6 września 2016

Temat długi jak rzeka

Temat długi jak rzeka i szczerze mówiąc dla mnie bardzo trudny. Relacje rodziców dziecka z personelem medycznym. Organizacja opieki medycznej nad małym pacjentem. Procedury.
Piszę to dzisiaj, bo świeżo jestem po kilku rozmowach telefonicznych z oddziałem neurologii dziecięcej, na który Adaś miał być przyjęty we wrześniu. Nie były to łatwe rozmowy, tym razem jednak nie ze względu na  sposób komunikacji. Wręcz przeciwnie – pod tym względem byłam nawet pozytywnie zaskoczona. A jednak konkluzje tych rozmów nie napawają mnie optymizmem.
W ich efekcie podjęliśmy z mężem niełatwą decyzję, ale jedyną możliwą na ten moment. Zrezygnowaliśmy z diagnostyki na oddziale neurologicznym, mając jednocześnie świadomość, że nie uciekniemy przed koniecznością dokładniejszego przebadania Adasia od strony neurologicznej. Szukamy innych możliwości.
Wyszłam z tych rozmów okropnie przybita. Z poczuciem niezgody na obecny stan rzeczy. Z poczuciem nieadekwatności – bo gdzieś z tyłu głowy mam myśl, że tak po prostu jest i trzeba się na to zgodzić. Wszyscy podlegają tym samym regułom i nikt nie protestuje. Wszyscy akceptują, ja tylko mam problem. Wreszcie czuję pewną bezsilność, bo najprawdopodobniej jest tak, że innej drogi nie ma. Przez jakiś może czas będę żyła własną naiwnością, własnym buntem, pytaniem dlaczego nikt niczego z tym nie zrobi, a potem - śmiać się będę z tej swojej naiwności.
W celu wykonania jednego badania dziecko jest przyjmowane na oddział, co ze względu na konieczność narkozy jest dla mnie jak najbardziej zrozumiałe. Rozumiem, że nikt mi nie powie, ile dokładnie dni dziecko będzie hospitalizowane - nigdy nie wiadomo, czy będą potrzebne dodatkowe badania i tak dalej. Ale sprawa wygląda tak, że chodzi o jedno badanie i minimum tydzień czekania na nie na oddziale. 
Przyjęcie w czwartek, ale tylko po to, żeby pacjenta mieć na stanie. Poza tym nic. Po czwartku następuje piątek -lekarz przeanalizuje dokumentację i może zaplanuje jakieś badania. Potem weekend. W weekendy standardowo nic się nie dzieje. Jak dobrze pójdzie badanie zostanie wykonane w środę, jak gorzej - w piątek.
W naiwności więc swojej pytam, czy przyjmowanie pacjenta w czwartek ma sens, skoro ktokolwiek się nim zajmie po weekendzie, jakbym nie wiedziała, że te dodatkowe 4 dni na oddziale bez wyraźnej potrzeby są konieczne, żeby spełnić wymogi NFZ-u. 
Pani z sekretariatu uprzejmie i cierpliwie odpowiada na moje pytania. W końcu mi przerywa, mówiąc, że wie, o co mi chodzi - o to, żeby nie być z dzieckiem na oddziale dłużej, niż jest to konieczne. Wyjaśniam, że byliśmy już w tym samym szpitalu, na innym oddziale, zdecydowanie dłużej niż to było konieczne.
-Więc proszę się przygotować, że tutaj również tak będzie.
...
To nie było nieuprzejme. To było do bólu szczere.
Powszechnie znane. Mam wrażenie, że wszyscy się na to godzą i nie rozumiem dlaczego. Rozumiem, dlaczego godzą się na to rodzice małych pacjentów. My nie mamy, albo nie widzimy, innego wyjścia. Dlaczego jednak nikt odgórnie tego nie ruszy, dlaczego całe społeczeństwo się na to zgadza?
Dziecku nie jest wszystko jedno czy spędzi na oddziale 3-4 dni czy ponad tydzień. Czym innym jest konieczność pobytu w szpitalu. Byliśmy tydzień, byliśmy i 10 dni, jak trzeba było. Nie narzekałam. Nie miałam dylematów - bo trzeba było. Czym innym jednak jest świadomość, że absolutnie nie trzeba i chodzi tylko i wyłącznie o procedury finansowania. 
Społeczeństwu, brutalnie rzecz biorąc, dobro mojego dziecka, czy jakiegoś innego konkretnego dziecka, może być względnie obojętne. 
Szerzej jednak sprawę ujmując - o ile wydłużają się kolejki oczekiwania na miejsce na oddziale, skoro połowa pacjentów mogłaby być hospitalizowana znacznie krócej? 
Jaki to wydatek ze wspólnej kasy, do której wszyscy się dokładają? Do tego na czas pobytu z dzieckiem w szpitalu pracujący rodzic dostaje zwolnienie lekarskie (zakładam, że dostaje, choć w praktyce nie zawsze tak jest). W przypadku mniejszych firm zasiłek opiekuńczy wypłaca ZUS. Nawet przy przeciętnych zarobkach 10 dni zwolnienia to kilkaset złotych. 
Rodzic traci 20% zarobków za czas nieobecności w pracy. Do tego płaci za pobyt w szpitalu z dzieckiem - za 10 dni wyjdzie około 200 PLN. Po przeliczeniu kosztów - i to piszę tylko o kosztach finansowych, nie licząc pozostałych - wychodzi na to, że prywatnie jest...taniej.
Przede wszystkim jednak trudno uznać, że dla kilkulatka ponad tydzień w szpitalnych ścianach ot tak, dla zasady, ma jakiś wyższy cel.
W przypadku Adasia, akurat teraz, kryzys mamy i tak, więc byłoby tylko gorzej...

niedziela, 4 września 2016

6 urodziny Adasia

W ubiegłą sobotę Adaś obchodził swoje szóste urodziny.
Kiedy to minęło?
Tym razem zero wspomnień, sama teraźniejszość. Najprawdopodobniej dlatego, że urodziny Adasia wypadły w sobotę i przyjęcie urodzinowe odbyło się tego samego dnia.
Ostatnio tradycją już się stało, że gdy tylko wracamy z wakacji, Adaś zaczyna przygotowywać przyjęcie urodzinowe. Adasiowe szykowanie przyjęcia polega na ozdabianiu pokoju balonikami i napisem (rok temu na wakacjach byliśmy w lipcu, więc balony w salonie mieliśmy dłuuugo ;) 
Poniżej efekt tegorocznych działań. Pomoc ze strony rodziców była, rzecz jasna, ale naprawdę wkład Adasia był ogromny (wspólne z tatą drukowanie literek, dziurkowanie, pomaganie przy nawlekaniu...a najlepsze było to, że jak mówiłam "teraz literka A" to Adaś przynosił odpowiednią!)


Sześcioletni Adaś rośnie jak na drożdżach. Powoli goni wzrostem rówieśników. Dopiero teraz odkrywam, jak to jest, kiedy dziecko wyrasta - z ubrań, z butów. Przede wszystkim z butów. Nasza nowa rzeczywistość. Przez sześć lat nie wiedziałam, co to znaczy wymiana dziecięcej garderoby i że nadchodzi ten moment, kiedy wszystkie po kolei spodnie okazują się za krótkie. Ja wręcz czasami chciałam, żeby któreś spodnie okazały się za krótkie - bo już czekały nowe, większe.
Sześcioletni Adaś potrafi jeździć na rowerze bez bocznych kółek. To jest właśnie to, o czym miałam napisać i ciągle nie było kiedy. Brawo Adaś! Okazał się lepszy niż mama - bo ja posiadłam tę umiejętność w wieku lat siedmiu, z wielkim wysiłkiem i po jakiś czterech latach nauki :P 
Poza tym Adaś zaczyna wykazywać zainteresowanie literkami. Nie czyta jeszcze, ale to zainteresowanie uważam za bardzo dobry wstęp do nauki czytania. Jak większość chłopców lubi piłkę nożną - efekt Euro2016, oraz zupełnie indywidualnie, po adasiowemu, uwielbia nagrywać i oglądać przejeżdżające pociągi. 
Nauczył się też w tym roku budować z klocków Lego i nawet potrafi zająć się tym sam kilka minut. Jeszcze rok temu uważałam opowieści o tym, jak rówieśnicy Adasia budują z kloców samodzielnie nawet godzinę czy dwie, za opowieści z odległej planety. Abstrakcję totalną. Tymczasem dziś, prawie prawie, mamy to samo!
Sześcioletni Adaś zaczyna po rak kolejny przedszkolną zerówkę. Gdyby nie reforma reformy systemu edukacji, to kilka dni po skończeniu sześciu lat Adaś poszedłby do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Obecnie ogromnie się jednak cieszę, że zostaje kolejny rok w przedszkolu.



środa, 31 sierpnia 2016

Koniec wakacji

Na koniec wakacji zarządziłam porządną kąpiel. Nie żeby Adaś w wakacje chodził brudny - to znaczy bywał brudny, kiedy tarzał się w piasku, biegał boso, jadł lody, malował, gotował; nie był jednak permanentnie brudny.
Tymczasem przyszedł czas, żeby Adaś wyszorował się bardziej niż zwykle. Tak się z nim droczyłam trochę:
-Chcesz, żeby koledzy pomyśleli "co za brudasek"?
-Nie! - odpowiedział ze śmiechem Adaś.
Po czym dokładniej przyjrzał się sobie, co zdarza się dosyć rzadko. Tak, jak niektóre osoby z autyzmem (a może po prostu jak większość chłopców w tym wieku?) niewielką uwagę zwraca na swój wygląd.
- Bardzo ściemniała mi skóra - skonstatował.
Adaś po prostu się opalił. Pomimo smarowania kremem z filtrem - odziedziczył łatwość opalania się po tacie.
- Jak myślisz, dlaczego? - zapytałam i czekałam, zastanawiając się, jakiej odpowiedzi synek udzieli.
Wie, że się opalił?
Czy może myśli, że tak się ubrudził i nie da się tego domyć?
- Chyba się opaliłem - odparł po chwili namysłu.
Wie. Skąd wie, skoro nic mu o tym nie mówiłam? Chłonie wiedzę z otoczenia, nie wiadomo nawet kiedy i jak.
Tak czy siak to znaczy, że wakacje były udane.
Jutro powrót do przedszkola, po miesiącu wolnego.

sobota, 27 sierpnia 2016

Nadmorskie wspomnienia część II

A kiedy już dotarliśmy na miejsce...
...szum morza i sosnowego lasu, bezkres plaży...
Jednym słowem trochę nadmorskich klimatów w fotograficznym skrócie.

Plaża

Dla Adasia plaża jest niczym wielka piaskownica. Jak zwykle był zachwycony. Zbierał muszelki, szukał bursztynów i przede wszystkim – budował zamki z piasku.








Rok temu Adaś lubił siadać na plaży i sypać piasek przed oczami, patrząc przy tym na ruch drobnych ziarenek. Tym razem upodobał sobie piasek mokry. Stawał zawsze w miejscu, gdzie morze dotyka lądu. Schylał się, nabierał piasek w obie dłonie i rzucał nim w wodę, patrząc, jak pluska. Za każdym razem powtarzał przy tym tą samą sekwencję czynności – ten sam ruch, spojrzenie...Za każdym razem była to ta sama, niesamowita fascynacja zlepkami piasku pomieszanego z wodą.


Spacery
Za chodzeniem Adaś nie przepada i zresztą nigdy nie przepadał. Pogoda jednak nie zawsze pozwalała nam siedzieć na plaży całymi dniami, choć wymagań dużych nie mamy – wiatr nam nie straszny, brak słońca nas nie odstrasza, ani nie potrzebujemy 25 stopni w cieniu. Spacery wzdłuż plaży albo nadmorski sosnowy las też mają swój urok. Chociaż ciągnęło i korciło, realnie rzecz biorąc myśleliśmy z mężem, że jeszcze nie czas na to – że Adaś za mały, że nie da rady. 
Drugiego dnia naszego pobytu nad morzem, jako że pogoda była „takase”, za namową dziadków postanowiliśmy wybrać się do sąsiedniej miejscowości plażą. W końcu to nie więcej niż 2 kilometry. Z lekkim niedowierzaniem patrzyliśmy, jak Adaś dzielnie idzie i to przy wiejącym wietrze! Dopiero pod koniec skorzystał z barków taty, ale i tak byliśmy z niego bardzo dumni.

Poszliśmy też kiedyś na leśny spacer. Początkowo Adaś był sceptycznie nastawiony, a później całkiem spodobała mu się zabawa w dżunglę. Dotarliśmy na plażę, zbudowaliśmy zamek z piasku – obowiązkowo. Wiało jednak dość mocno (był to chyba najzimniejszy dzień z całego naszego pobytu nad morzem), szybko zmykaliśmy więc z powrotem.
-No i widzicie! Po co było tak daleko chodzić? – stwierdził wówczas Adaś z wyrzutem, nie doceniając chyba przyjemności samego spaceru.
Wrócił jednak równie dzielnie i (prawie) samodzielnie. 

Spacer brzegiem morza. Wyruszyliśmy z Dziwnówka na wschód i mieliśmy dojść do miejscowości obok. Po przejściu pewnej odelgłości, Adaś zapytał tatę:
- Gdzie jesteśmy?
- W Dziwnówku – odparł tata, nieco inaczej chyba pojmując pytanie.
- ...okrążyliśmy całą Ziemię?! – z niedowierzaniem zapytał w końcu synek, gdyż żadne inne wytłumaczenie tej sytuacji  (ruszyliśmy z Dziwnówka, przeszliśmy jakiś tam kawał drogi i znów jesteśmy w Dziwnówku)  nie przyszło mu do głowy.

Nasz rekord – 2 kilometry w jedną stronę i tyle samo w drugą. A może było dalej? Może...
Cieszę się, że spacery brzegiem morza stały się dla nas osiągalne. Choćby miało to być kilkaset metrów. 
Komuś może się to wydawać mało. Można twierdzić, że 6-letnie dziecko powinno bez problemu znieść 2-kilometrowy spacer, a problem z przejściem kilkuset metrów to zwyczajnie wynik rozpieszczenia i godzin spędzanych przed komputerem/telewizorem. Fizycznie przecież Adasiowi nic nie jest – poza drobną budową ciała. Może sama bym tak kiedyś myślała? Nie wiem. Nauczyłam się jednak dystansu. Dystansu do możliwości Adasia i dystansu do obiegowych sądów. Inaczej zupełnie niepotrzebnie byśmy się męczyli i frustrowali. A postępy są i przychodzą z czasem, małymi kroczkami. Zaskakują. Uczę się je doceniać.
Spacer brzegiem morza, z dzieckiem....

Spotkanie
Pewien bardzo miły wieczór.
Mieszkamy całkiem blisko siebie, a spotkaliśmy się jakieś 500 km od domu, choć niezupełnie przypadkowo. Wiedzieliśmy, że będziemy spędzać wakacje w sąsiednich miejscowościach.
Mamę Ignasia znałam już wcześniej. Adaś z Ignasiem poznali się nad morzem.
Adaś przygotowany był na zabawę na plaży lub na placu zabaw. Ignaś miał w planach swoje ulubione gokarty. Myślę, że to dzięki szczegółowym planom aktywności, Adaś łatwo dostosował się do zmiany. Miał wybór, mogliśmy zostać na placu zabaw, ale wybrał gokarty - pierwszy raz w życiu na gokartach! Nie mówiąc już o tym, że towarzystwo rówieśnika miało w jego oczach spore znaczenie :) Więc męska część towarzystwa ruszyła na gokarty, oczywiście kierowane i napędzane przez nieco starszą część męskiego towarzystwa, a damska - na herbatę :)
Później były gofry - o nieprzyzwoicie późnej porze ;) Usadowili się chłopcy - każdy ze swoim gofrem - na ławeczce, plecami do siebie, i zajadali. Można by nawet pomyśleć, że tak siedząc są daleko, każdy zajęty własnym gofrem, a było wręcz przeciwnie. Przyglądali się sobie i...naśladowali. Nie ma to jak rówieśnicy.
Ignaś, po wcięciu własnego gofra, zażądał kolejnego - koniecznie takiego jak ma Adaś (a my nauczeni doświadczeniem specjalnie kupiliśmy Adasiowi gofra w wersji podstawowej - z cukrem pudrem, żeby wyszedł z tego względnie czysty, więc raczej nie było czego zazdrościć ;) W drodze powrotnej z kolei Adaś zażądał "na barana" - jak Ignaś.
I szli tak sobie, obok siebie, na barana, tak jak wcześniej w przeciwną stronę też szli obok siebie trzymając się za rękę (a Adaś z reguły nie chodzi z nikim za rękę, więc to było naprawdę coś).




Wycieczki
Poza plażowaniem, spacerowaniem brzegiem morza oraz wcinaniem gofrów o nieprzyzwoitej porze były też wycieczki. 
Do pobliskiego Dziwnowa do parku miniatur. Kolejki – to co Adaś lubi najbardziej. Według przewodnika czas zwiedzania to około godziny, ale my zabawiliśmy tam aż 3 godziny! Adaś musiał dokładnie poznać trasę każdej kolejki. Analizował sekwencje – najpierw jedzie ten pociąg, a potem się wymieniają. Dokładnie oglądał miejsca, w których kolejki się mijają. Dworce, na których się zatrzymują. Coś, co dla nas jest po prostu elementem krajobrazu, dla Adasia jest niezwykle skomplikowaną siecią powiązań, które próbuje poznać i które go fascynują.


Wyprawa do Niemiec - Aalbeck i Heringsdorf.



Pływanie kajakiem po Zalewie Wrzosowskim.


Na koniec jeszcze kilka nadmorskich krajobrazów.