niedziela, 31 grudnia 2017

Podsumowanie 2017 roku

Nigdy chyba jeszcze nie pisałam na blogu zamykających rok podsumowań, a w tym roku, ku własnemu zdziwieniu - poczułam taką potrzebę.
Był to rok, w którym Adaś poszedł do szkoły. Właściwie od samego początku mijającego roku aż do teraz jesteśmy na etapie szkolnej huśtawki. Rok temu nie wiedzieliśmy jeszcze, do której szkoły Adaś pójdzie. Nie wiedzieliśmy nawet, czy będzie to szkoła publiczna, czy prywatna; integracyjna czy zwykła. W pierwszych miesiącach 2017 roku odbyliśmy wiele ważnych rozmów na temat przyszłości szkolnej Adasia - między sobą, z terapeutami, z wychowawcami, z lekarzami. Powoli zaczął nam się z tych rozmów wyłaniać pewien obraz, niekoniecznie zgodny z naszymi wcześniejszymi wyobrażeniami, ale z którym ciężko było się nie zgodzić. Adaś w szkole masowej może nie dać rady, a odpowiednie warunki kształcenia mogłaby zapewnić mu dobra, kameralna szkoła integracyjna. Podczas wędrówki związanej ze zdobywaniem opinii i zaświadczeń potrzebnych do kolejnego orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego, w marcu trafiliśmy po stosowny dokument poświadczający diagnozę do lekarki, która Adasia zupełnie nie znała. Pomimo braku wątpliwości, że Adaś ma autyzm, na zaświadczeniu wpisała HFA - autyzm tzw. wysokofunkcjonujący. W sumie...chyba pozytywne. Choć znów - złudzeń co do przyszłości nie było. Autyzm nie zniknął i nie zniknie; chyba dla osób znających się na rzeczy jest nawet bardziej oczywisty niż dla nas - rodziców. W maju z kolei trzymałam w rękach nowe orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego Adasia, czytałam po kilka razy i powtarzałam w myślach "integracyjna..." Wtedy też chyba ostatecznie dopuściłam do siebie myśl, że naprawdę jest to najlepsze rozwiązanie na teraz. A potem zaczęły się schody, kiedy się okazało, że szkoły integracyjnej u nas w gminie nie ma, a szkoła integracyjna z gminy sąsiedniej Adasia nie przyjmie. Pisałam zresztą o tym sporo. Mnóstwo nerwów nas to wszystko kosztowało. Po rozpoczęciu roku miało być lepiej, tak się przynajmniej łudziłam. Tymczasem jest raczej gorzej. Adaś funkcjonuje zdecydowanie gorzej, nasiliło się napięcie, wybiórczość pokarmowa, wszelkie nadwrażliwości. Adaś (i my) w te kilka miesięcy jesteśmy kłębkiem nerwów, niestety. Co gorsza, innych rozwiązań brak, choć ciągle próbujemy znaleźć wyjście z sytuacji.
Jeśli chodzi o stronę zdrowotną to zwykłych, przyplątujących się choróbsk, w tym roku było sporo i mam szczerą nadzieję, że kolejny rok będzie pod tym względem lepszy. Zaczęło się od grypy u Adasia na początku lutego, a potem już poszło. Co chwila coś. Jak w pracy spojrzałam na ilość wziętych przeze mnie L4 z tytułu choroby dziecka to się złapałam za głowę (mam tylko nadzieję, że szefowa nie zrobiła tego samego...) Jak doliczę dni, kiedy pracowałam z chorym Adasiem z domu - choć za każdym razem, obiecuję sobie, że to był już ten ostatni raz, że nigdy więcej, bo tak się nie da, bo to ze szkodą i dla jakości mojej pracy, ale przede wszystkim dla dziecka - to jednak zawsze zdarza się, że trzeba, że nie ma wyjścia...No nic, radzimy sobie jak możemy. A jak doliczę do tego jeszcze dni, kiedy z Adasiem zostawał tata - czy to biorąc zwolnienie, czy pracując z domu - to robi się z tego naprawdę pokaźna ilość. Pewnego jesiennego dnia zdałam sobie sprawę, że jakbym zsumowała nieprzespane noce, to w pół roku począwszy od lutego, wyszedłby tego z miesiąc i nie mówię tutaj o nocach przerywanych na przebudzenie/podanie leków tylko nie przespanych wcale, albo po 2-3 godziny. Wszystko to się czuje, niestety.
Na szczęście, poza tą grypą, epizodem dziwnych gorączek i niby-bostonką w środku lata, nic takiego się nie działo. Trzy pobyty w szpitalu. Licząc 20 od początku życia Adasia, trzy na rok to średnia....choć życzyłabym sobie (i przede wszystkim Adasiowi), żeby w przyszłym roku nie było ich wcale.
Z poważniejszych spraw, początek roku był ogromnie trudny i szczerze mówiąc, byłam pewna, że skończy się to diagnozą padaczki u Adasia. Pierwszy pełny atak padaczki, bez gorączki, choć co prawda zaraz po przebytej grypie. Wszelkie nadzieje i wątpliwości prysnęły w jednej chwili. Od tamtego czasu minęło kilka miesięcy. Po drodze Adaś był hospitalizowany na oddziale neurologicznym. Nadal nie wiadomo. Lekarze różnie mówią - jedna pani doktor twierdziła, że zapis EEG jest w normie, druga - że zmiany są, ale czekamy, bo nie wiadomo czy to padaczka, trzecia nastraszyła nas zanikającymi komórkami w mózgu i naskoczyła na nas - mówiąc wprost - że dziecko dotychczas nie jest leczone pomimo zmian w EEG i objawów padaczki. To nie tak, że chodzimy to tu, to tam. Mamy lekarkę, pod której opieką Adaś jest od 6 lat i jej zdania się trzymamy. Zna Adasia. A jednak inne - przygodne wizyty - z takich czy innych powodów (konieczne zaświadczenie, brak terminów, urlopy, szpitale) budzą niepokój, albo robią z nas przewrażliwionych rodziców. Nie wiem, co przyniesie rok 2018, ale oby nie było gorzej.
Adaś cały czas dostaje hormon wzrostu i tutaj jest bardzo optymistycznie. Rośnie. Nie nadążam! Wyrasta z ubrań, nie mówiąc już o butach - w rok przeskoczył z rozmiaru 26 na 30. Długi się zrobił, choć z wagą nie szaleje. Co do wzrostu wyniki co prawda nie są tak spektakularne, jak w pierwszym roku leczenia, ale są. Pierwszy rok przyniósł 10,5 cm w górę, kolejny 5 cm. W lipcu Adaś osiągnął 3 centyl - to znaczy nadal jest relatywnie niskim dzieckiem, ale mieści się już w szeroko pojętej normie. To był taki, zdawałoby się początkowo nieosiągalny, cel. Kilka dni temu dowiedziałam się, że po dwukrotnym przyznaniu leczenia na rok, wreszcie Adaś ma hormon przyznany bezterminowo. Biorąc pod uwagę, ile nerwów wiąże się za każdym razem z koniecznością wysyłania wniosków o przedłużenie leczenia, to ogromna ulga.
Skoro już sprawy edukacyjne i zdrowotne zostały z grubsza opisane, przejdę do spraw innych.
W związku z tym, że Adaś poszedł do szkoły, nie przysługuje mu już wczesne wspomaganie rozwoju. Z żalem musieliśmy zrezygnować z zajęć w Promyku Słońca, gdzie chłopak chodził przez pięć ostatnich lat, w tym przez cztery miał zajęcia z naszą panią Iwonką. Wypadły też zajęcia z integracji sensorycznej. Trzeba było zorganizować wszystko od nowa. Na razie Adaś ma 2 x w tygodniu zajęcia rewalidacyjne w szkole. Poza tym szukaliśmy od nowa, prywatnie niestety, zajęć z integracji sensorycznej, które są Adasiowi potrzebne, tym bardziej teraz, kiedy poszedł do szkoły. Tak szukaliśmy, że wyszedł z tego...basen. Więc Adaś - w ramach odwrażliwiania i relaksu - uczy się pływać. W planach mamy jeszcze piłkę nożną (Adaś bardzo chce, ale mamy obawy o wydolność jego organizmu - bo bieganie za piłką to nie lada wysiłek), wspinaczkę (to tata ciągnie w tą stronę) i narty. Jeśli chociaż połowę uda się zrealizować i przede wszystkim - jeśli sport sprawi Adasiowi radość, to będzie naprawdę dobrze.

Wszystkim zaglądającym tutaj życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku 2018,
żeby spełnił on pokładane w nim oczekiwania,
a może nawet przyniósł jeszcze więcej dobrego.

czwartek, 21 grudnia 2017

Odrobina świątecznego nastroju

Śnieg spadł, choinka ubrana, pierniczki upieczone. Odrobina świątecznego nastroju zagościła u nas w domu. Choć niestety dopiero co wyszliśmy z choróbska (forma -my ma tutaj dosłowne znaczenie) i kilka planów świątecznych musieliśmy zmienić, to poczuliśmy już nieco nadchodzące Święta.
Pamiętam ubieranie choinki w wigilijny poranek, ale teraz sobie tego nie wyobrażam - dla Adasia to tyle emocji, że sił by mu nie starczyło na wigilijną wieczerzę. W tym roku zamierzałam na choinkę kupić nowe bombki, ale teraz jestem zdania, że jednak nasze stare już, plastikowe bombki kupione w czasach niemowlęcych Adasia, spisują się świetnie. Przetrwały wszystko - rozrzucenie po pokoju, notoryczne upadki z choinki, a nawet nadepnięcie. 
W tym roku upiekliśmy z Adasiem nasze pierwsze pierniczki - nigdy dotąd ich nie piekliśmy. Ale skoro tylu znajomych zachęcało widokami przygotowywanych przez dzieci ciasteczek, postanowiliśmy spróbować. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania, ale nie ten wizualny, a przynajmniej nie tylko. Teraz każdy pomyślał zapewne o wrażeniach smakowych, ale też nie o to chodzi. Ja się po prostu nie spodziewałam, że moje dziecko (z drobną pomocą - naprawdę drobną) upiecze te pierniczki samo! Oczywiście jeszcze przedwczoraj mogłabym się zarzekać, że może i inne dzieci samodzielnie pieką ciasteczka, ale u nas to nie przejdzie. Taki rodzinny, przyjemny sposób spędzania czasu. U nas było tak kiedyś...kiedyś bardzo dawno temu. A potem było inaczej - choć piekliśmy wspólnie i ciasteczka i babeczki i ciasta, to Adaś miał w sobie tyle emocji (pozytywnych bądź co bądź, ale nieujarzmionych), że ciężko mu było się skoncentrować na danej czynności. W efekcie Adaś rozsypywał, ja piekłam, a kuchnia fruwała...Tym razem zanim przyszłam do kuchni, miałam wszystkie składniki przygotowane! Musiałam tylko Adasiowi na odległość ("nie wchodź mamo do kuchni, radzę sobie") mówić po kolei, co ma przygotować. Pomyślał nawet sam z siebie, że nam się mikser przyda i miska. Potem było jeszcze lepiej. Była nawet chwila, kiedy to ja, a nie Adaś siedziałam wpatrzona w drzwiczki od kuchenki i przyglądałam się, jak ciasteczka się pieką, a mój pomocnik w tym czasie przygotowywał kolejną partię. Nie ma co - pełen luksus. 
PS. Nie martwcie się, nie zostawiłam Adasia samego w kuchni z gorącym piekarnikiem. Poza przygotowaniem wstępnym, resztą prac wspierałam "na miejscu".




sobota, 2 grudnia 2017

Tymczasem

Napisałam A, czas napisać B.
Po długich namysłach zdecydowałam się założyć stronę bloga na facebooku. Rozważania, które za tym się kryją, pozostawię dla siebie; zresztą nie wiem nawet, czy byłabym w stanie jakoś zwerbalizować wszelkie "tak, nie, może i kiedyś". Nie ukrywam, że było to też - i jest ciągle - myślenie o przyszłości bloga. 
Trochę się tu pozmieniało. Zmiana szaty graficznej jest może najbardziej widoczną zmianą, ale są przecież te inne - dokonujące się stopniowo, niezauważenie i czasem nawet z mojej strony niezamierzone. Jeśli jednak porównać początki bloga z tym, co jest teraz - to jest inaczej.
Kiedyś na pewno łatwiej mi było pisać. Teraz ogranicza mnie nie tylko czas. Jest dla mnie coraz bardziej oczywiste, że stopniowo musi tu być więcej mnie, niż Adasia. Adaś jest coraz starszy, bardziej niezależny (właściwie chyba cieszyć się należy, bo to zupełnie naturalna kolej rzeczy, a w naszym przypadku wcale nie oczywista). Ma swoje zainteresowania. Swoje dobre i gorsze chwile - i nieraz czuję, że nie o wszystkich z nich wiem...
To miejsce pozostaje jednak ciągle blogiem adasiowym.

Tymczasem zapraszam na facebooka.



Może uda mi się tam czasem napisać to, czego tutaj pisać nie nadążam?

niedziela, 19 listopada 2017

Zmiany na blogu

Do napisania kolejnego wpisu jakoś ciężko mi się zabrać. Chociaż tematów nie brakuje i jeden tekst nawet leży w poczekalni, zaczęty i niedokończony, to czasu zdecydowanie brakuje, a i werwy czasem - bo listopad, bo trzeba zwolnić i dać sobie odpocząć, bo adasiowa szkoła pochłaniająca mnóstwo naszych nerwów i energii...
Dzisiejszy wpis planowany za bardzo nie był, zmiany w wyglądzie bloga właściwie też planowane nie były. Pojawiły się zupełnie przypadkiem, spontanicznie, przy okazji zupełnie innego "projektu", że tak powiem. Skoro jednak są, pozwolę sobie zaakcentować ten fakt i dodać małym druczkiem, że szykuję coś jeszcze - nad czym dumałam, w chwilach ogólnego dumania nad blogiem, swoim pisaniem i "co dalej", które przeżywa chyba każdy blogujący. 
Tymczasem ciekawa jestem, jak Wam się zmiany podobają i czy domyślacie się już, co palnuję?

sobota, 21 października 2017

Weekend w górach

Zimą mieliśmy zaplanowany wyjazd w góry na kilka dni. Dla Adasia miał być to pierwszy w życiu pobyt w górach. Bardzo na niego czekał, ale niestety wówczas grypa pokrzyżowała nam plany. 
Wyjazd przełożyliśmy więc na jesień, a październikowa pogoda wydawała się wprost idealna na weekend w górach. Plan był taki - w piątek rano Adaś ma pasowanie na ucznia (chodzi o poprzedni piątek, żeby uściślić), a popołudniu ruszamy w drogę. Adaś mocno przeżywał - sam wyjazd i to, czy nie powtórzy się historia z lutego. 
Kiedy więc w przeddzień wyjazdu tata odebrał go ze szkoły, Adaś zakrzyknął radośnie:
-Jestem taki podekscytowany wyjazdem...i nawet jeszcze jestem zdrowy!
Niestety tym razem to ja coś złapałam. W czwartek przywlokłam się z pracy do domu z gorączką i niestety następnego dnia nie miałam nawet siły pójść na Adasia pasowanie na ucznia. Wyjazd więc znów wisiał na włosku. No bo co tu robić? Miejsce zaklepane, terminu za bardzo przesunąć się nie da, Adaś rozczarowany, że znowu...znowu ta sama historia!
W piątek więc, zaraz po pasowaniu, odbyła się burza mózgów pod tytułem "co tu teraz robić", w wyniku której tata bohatersko zdecydował się pojechać z Adasiem w góry sam. 
Męski wyjazd. 
Adaś po raz pierwszy całe 3 dni bez mamy.
Tata po raz pierwszy 3 dni sam na sam z Adasiem.
Czy miałam obawy? No jasne! Mąż bał się, jak ja sobie poradzę w domu (ale spokojnie, miałam odpowiednie wsparcie i "zaplecze"), a ja - jak chłopaki dadzą radę w górach. Choć w sumie w piątek to chyba nie miałam nawet siły myśleć...
Na marginesie - ten wstęp nieco tłumaczy moją zwiększoną aktywność na blogu w ostatnich dniach.
W każdym razie wyjazd się udał, Adaś dzielnie wędrował po szczytach, choć jak mi mąż pierwszego wieczoru zameldował, że oni planują iść na Śnieżnik to mój spokój, że wiedzą, co robią, został lekko zachwiany ;)

Dzień 1 - Wyprawa na Śnieżnik


Czarna Góra - przy wyciągu



Żmijowiec zdobyty


Schronisko pod Śnieżnikiem
Chociaż chłopakom nie udało się wejść na sam Śnieżnik, doszli aż do Schroniska pod Śnieżnikiem. Cała trasa to prawie 12 km...jestem pełna podziwu!

Dzień 2 - Międzygórze i Wodospad Wilczki






Dzień 3 - Borówkowa Góra




Tata na szlaku.
Zdjęcie zrobił Adaś.

Zdjęcie niesamowite.
Na wieżę widokową trzeba było wejść ponoć po takich schodach.
Ja bym nie weszła...


Adaś, jak widać, dał radę.

Selfie z tatą

czwartek, 19 października 2017

Szkolna stołówka

Chyba każdy kojarzy szkolną stołówkę jako miejsce dość specyficzne - pełne mieszaniny rozmaitych zamachów, szumu dziecięcych głosów oraz stukania sztućców. Zasadniczo dla dziecka z nadwrażliwością na dźwięki i zapachy, a do tego jeszcze bardzo słabo odnajdującego się w tłumie, to musi być koszmar. Adaś w ogóle nie lubi "jeść w innym pomieszczeniu". Co to znaczy? Mniej więcej tyle, że jak w pierwszym przedszkolu na stołówkę przeznaczona była osobna sala, to Adaś nie lubił przedszkolnych posiłków, a jak w kolejnym przedszkolu jedzenie było przywożone do "ich" sali - nie miał z posiłkami najmniejszych problemów. Podobnie jeśli o szpital chodzi - zasadniczym wyznacznikiem wewnętrznego spokoju Adasia jest to, czy jedzenie odbywa się na wspólnej stołówce, czy jest możliwość jedzenia w salach. 
Podsumowując wiedziałam, że ta szkolna stołówka - na 1200-osobową szkołę i jeszcze na drugim końcu budynku - to raczej kiepski pomysł, co jednak zrobić, kiedy Adaś jest w szkole po 6 godzin dziennie i zawsze w porze obiadowej.
Spróbowaliśmy. Po miesiącu doszłam do wniosku, iż rezygnujemy z zup. Przez miesiąc nie było chyba ani jednej, którą Adaś by zjadł. Po dwóch miesiącach rezygnujemy ze stołówki w ogóle, bo to się mija z celem - Adaś i tak na niej nie je. To znaczy je jedyny jadalny element każdego obiadu, czyli ziemniaki, pod warunkiem jednak, że ten jadalny element nie leżał zbyt blisko elementu niejadalnego - czyli na przykład sosu. Zauważam zresztą niestety, że zamiast być lepiej, w kwestiach szkolnego jedzenia jest coraz gorzej.
Skoro jednak traktując temat poważnie - po prostu rezygnujemy, nieco mniej na serio będzie puenta.

Przedwczoraj przyszedł Adaś ze szkoły i zapytany o obiad stwierdził, że była ryba. Oczywiście nie jadł. Wczoraj wrócił ze szkoły i oznajmił, że na stołówce była...ryba. Coś mi się przestało zgadzać, bo w końcu ile można serwować na stołówce rybę. Zajrzałam do jadłospisu. Na dzień bieżący - faktycznie kotlet rybny, więc z góry można było założyć porażkę. Ale dzień wcześniej - nuggetsy z kurczaka, które Adaś lubi. Zresztą które dziecko ich nie lubi, skoro nuggetsy serwują w McDonaldzie, w którym my na przykład bywamy raz w roku - w drodze nad morze i w drodze znad morza - ze świadomością, że to zupełnie, ale to zupełnie wyjątkowy przypadek, kiedy można zjeść coś aż tak niezdrowego. 
Po chwili do kuchni wszedł tata. Słysząc, że rozmawiamy o obiedzie, zapytał Adasia, co było na obiad w szkole:
- Ryba - odparł Adaś.
Tata więc przeżył to samo zaskoczenie, co ja chwilę wcześniej:
- Wczoraj chyba była ryba...
Wiedząc już, o co w tym wszystkim chodzi, wtrąciłam:
- Wczoraj były nuggetsy, sprawdziłam w jadłospisie.
- Adaś, pomyliłeś nuggetsy z rybą?!
Kurtyna.

poniedziałek, 16 października 2017

Sprawy szkolne - na czym stoimy

Tak, jak już pisałam, początek szkoły nie był czasem łatwym. Nie był czasem łatwym dla Adasia - który, wyrwany z kameralnego przedszkola, gdzie znał wszystkich kolegów, wychowawców, panujące reguły, musiał z dnia na dzień zmierzyć się ze szkołą, w której jest głośno, w której nikogo nie zna, od nowa trzeba poznawać rytm dnia i nowe reguły i niejednokrotnie - trzeba po prostu radzić sobie samemu. Nie był to też czas łatwy dla nas - rodziców Adasia. My też musieliśmy odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nauczyć reguł gry. Zabrzmiało dziwnie, prawda? Celowo jednak użyłam tego sformułowania. Nie dosyć, że jako rodzice jesteśmy pełni obaw, jak nasze - wymagające nieco większej uwagi niż jego równieśnicy dziecko - poradzi sobie w warunkach szkolnych (znów celowo piszę "poradzi"; my nie myślimy w kategoriach sukcesów szkolnych, bo po drugiej stronie skali mamy zgoła inne wizje, z koniecznością nauczania indywidualnego w domu włącznie), to jeszcze nagle następuje zderzenie z murem uświadamiające nam, jak wiele w tym wszystkim musimy wywalczyć sami.
To są, niestety, realia szkoły masowej w naszym systemie edukacji. W takiej szkole z reguły nie ma nikogo, kto byłby na tyle kompetentny, żeby wiedzieć, jak postępować z dzieckiem z takim czy innym problemem rozwojowym. Wchodzimy więc w schemat, gdzie to rodzic siłą rzeczy musi pełnić rolę eksperta, choć tym ekspertem wcale nie jest! Ja przynajmniej nie jestem. Owszem, znam własne dziecko jak nikt inny. Mogę dostarczyć cennych informacji o tym, jak funkcjonuje, co lubi, czego nie lubi, jak sobie radzi i jak reaguje w różnych sytuacjach. Mogę powiedzieć, jakie metody stosujemy w domu i jak reagujemy na określone sytuacje. Tutaj jednak mamy szkołę. Sytuacje zupełnie nowe. Nie czuję się na siłach, by brać na siebie całą terapię i całokształt oddziaływań na dziecko nie tylko w domu, ale i w szkole. Nie mam takich kompetencji. Choć stale staram się poszerzać swoją wiedzę, rzecz jasna. W sumie w tym, że szkoła nie wie i chce się od rodzica dowiedzieć zasadniczo nie ma nic złego, a nawet może być to o tyle pozytywne, że świadczy o woli współpracy. Tyle tylko, że znów ja - jako rodzic - nie tylko nie mam instytucjonalnego wsparcia w wychowywaniu dziecka ze specjalnymi potrzebami, ale wręcz spada na mnie odpowiedzialność nie tylko za jego funkcjonowanie w domu, ale i w szkole.
To jest zaledwie jedna strona medalu. Teraz druga - ta gorsza. Szkoła zasadniczo uczniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych się nie zajmuje. Oni w niej są - bo być muszą. Zapewnione im zostanie absolutne minimum, zgodne ze znajomością przez szkołę przepisów. O dostosowaniu kształcenia do potrzeb konkretnego ucznia niestety często można pomarzyć. Najczęściej szkoły czy przedszkola nie proponują zajęć dostosowanych do potrzeb danego dziecka, tylko takie, które zwyczajnie mają na miejscu. Rodzic musi odbyć dziesięć spotkań z dyrekcją, przypominających o konieczności zatrudnienia nauczyciela wspomagającego w przypadku dziecka z autyzmem. Niby dyrekcja wie, ale jakoś opornie to idzie. Rodzic musi przypomnieć, że na przygotowanie IPETu są określone terminy. Tak naprawdę to rodzic w interesie własnego dziecka powinien znać na wylot przepisy prawa oświatowego dotyczące uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Dało mi do myślenia, kiedy za którymś telefonem, w któreś kolejne miejsce (jednostka od oświaty w naszej gminie, w gminie sąsiedniej, kuratorium oświaty) upewniłam się, że mam prawo czegoś od szkoły wymagać i nauczona doświadczeniem poprosiłam o podstawę prawną. W słuchawce usłyszałam, że rodzic nie musi tych wszystkich przepisów znać. Ma znać je szkoła! Powinno wystarczyć, że jako rodzic pójdę i powiem to, co już wiem. Jakie są realia? Nie trzeba chyba mówić...
Ze wszystkich stron słyszę sprzeczne informacje. Da się - nie da się. To gmina odpowiada - to szkoła odpowiada. Przerzucanie się odpowiedzialnością, przerzucanie się kompetencjami. Kiedy pytałam o możliwość utworzenia szkoły (ba - klasy!) integracyjnej w naszej gminie, usłyszałam, że nie - jest tylko 3 uczniów z orzeczeniem i to na całą ogromną szkołę. Teraz, w kontekście nauczyciela wspomagającego, okazało się, że jednak takich uczniów jest dużo więcej. Wyłuskuję więc te prawdy, półprawdy i nieprawdy z całego mętliku informacyjnego. Weryfikuję jak się da - z przepisami, ze zdrowym rozsądkiem. Czasem zweryfikować nie jestem w stanie. Nie wiem, kto mówi prawdę, a kto mnie świadomie okłamuje, bo mu tak wygodniej. Straszne, nie?
W kontekście autyzmu czy Zespołu Aspergera  - takie przynajmniej mam doświadczenia z pierwszym przedszkolem Adasia i teraz, przez pierwsze tygodnie szkoły - szkołę interesuje przede wszystkim to, czy dziecko jest agresywne i czy ma zachowania tzw. trudne. Dopóki takie dziecko nie uniemożliwia prowadzenia zajęć, to wszystko jest w porządku (co akurat zdaje się dotyczyć nie tylko dzieci o specjalnych potrzebach edukacyjnych, ale i pozostałych uczniów, i jest prawdziwą bolączką naszego systemu edukacji). Wszyscy patrzą na "problem" szkoły w związku z pojawieniem się w klasie dziecka ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, mało kto zauważa problemy samego dziecka. Adaś raczej nie jest dzieckiem, które zachowuje się w sposób, którego szkoła by się obawiała, więc jego problemami i procesem kształcenia nikt się szczególnie nie przejmuje. Nikt nie zauważył na przykład, że Adaś po ponad miesiącu w szkole, nadal pyta kolegów "jak masz na imię?", zapewne po raz któryś z kolei - i nadal nie wie, a kolegów zaczynają frustrować te ciągłe pytania. Nikt nie zwraca uwagi na to, że nie zawsze nadąża za grupą, ba - nie zawsze nawet wie, co ma robić. Albo to, że zupełnie niespodziewanie użyty przez panią dzwonek świdruje mu głowę na wylot, i wszystkie myśli mu wtedy uciekacją. Albo to, że kiedy się spóźnił i wszedł do klasy, to stanął przy swojej ławce i tak stał, bo brak było konkretnych instrukcji, co ma teraz zrobić.
Przeszliśmy prawdziwy chrzest bojowy. Teraz mogę powiedzieć (mam nadzieję), że ten najbardziej nerwowy okres układania wszystkiego na nowo za nami. Jest połowa października. Dostaliśmy IPET, nawet sensownie napisany. Odbyliśmy rozmowę z pedagogiem, psychologiem i wychowawcą. Od poniedziałku ma być nauczyciel wspomagający. Niestety będzie tylko przez 10 godzin w tygodziu (Adaś jest w szkole ponad dwa razy tyle, nie licząc pobytu w świetlicy) i jeszcze musi swój plan dostosować do innych uczniów, dla których również jest nauczycielem wspomagającym (jest więc prawdopodobieństwo, że jednego dnia będzie na wszystkich lekcjach, a drugiego wcale - co na pewno nie jest dostosowaniem do potrzeb ucznia, a raczej do potrzeb szkoły). 
Zajęcia rewalidacyjne odbywają się już od dawna, praktycznie od połowy września. Adaś ma jedną godzinę w tygodniu zajęć z panią psycholog. Na drugiej godzinie miał mieć EEG biofeedback. Tak zaplanowała szkoła, o czym pisałam w poprzednim wpisie o szkole. Jako rodzic nie wyraziliśmy zgody, czekając na opinię neurologa. W środę byliśmy u neurologa, trochę "z przypadku". Pani doktor, która zna Adasia, odwołała wizytę w ostatniej chwili i musieliśmy szukać kogoś innego - bo wszelkie planowe terminy były w perspektywie minimum kolejnego miesiąca. W każdym razie pani doktor zabroniła kategorycznie rozpoczynania tego rodzaju terapii i pozostaje nam tego się trzymać. Dodatkowo była bardzo zdziwiona, że dziecko nie ma przepisanych leków przeciwpadaczkowych, nastraszyła nas nieco zanikającymi komórkami w mózgu i perspektywą "rozhulania się napadów" na całego. Trudny temat przed nami, ale to już w sprawach pozaszkolnych i do omówienia z neurolog, do której regularnie chodzimy.
W sprawach szkolnych pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i zobaczyć, jak wszystkie ustalenia będą realizowane w praktyce i jakie przyniosą efekty.
Tymczasem w piątek odbyło się uroczyste pasowanie na ucznia. Adaś jest już oficjalnie uczniem.
Edit: Miało być zdjęcie i jest. Pasowany Adaś. Pełna powaga, jak widać.

sobota, 14 października 2017

"Dzieci z Bullerbyn"

W pewne wrześniowe popołudnie wybraliśmy się z Adasiem do kina na "Dzieci z Bullerbyn". Film wyświetlany był w ramach festiwalu filmowego Kino Dzieci. Kultura na całego. Przede wszystkim jednak postanowiliśmy wykorzystać okazję, bo całkiem niedawno czytaliśmy książkę o tym tytule, która Adasiowi bardzo się spodobała.

Przeczytaliśmy już zresztą kilka książek z klasyki lektur szkolnych. Zaczęliśmy od "Tajemniczego Ogrodu" (wtedy trochę się obawiałam, czy to na pewno pozycja odpowiednia dla nieco ponad 6-latka i szczerze muszę przyznać, że początek nieco "ocenzurowałam", ostatecznie nie mam jednak wątpliwości, że książkę warto było przeczytać). Czytaliśmy "Kubusia Puchatka". W połowie - to jedyna książka, która Adasiowi nie przypadła do gustu: nie mógł przez tę książkę przebrnąć jako 4-latek, nie daliśmy rady jej przeczytać również teraz. Chyba zbyt wysoki poziom nieoczywistości. Na przykład tłumaczyłam kilka razy, o co chodziło z tymi śladami stóp i tropieniem dzikiego zwierza i...mam wrażenie, że bezskutecznie.
Adaś nadal pytał:
- Ale to była łasica?
- Nie, Adasiu, nie było łasicy. To był Puchatek. I Prosiaczek.
- A łasica?
- Nie, nie było łasicy.
- To gdzie była łasica?
...
Stąd też, podejrzewam, brak zainteresowania treścią książki.
Za to zupełnie abstrakcyjny humor "Akademii Pana Kleksa" spodobał się Adasiowi bardzo. Były "Dzieci z Bullerbyn" - przeczytane od deski do deski, wszystkie trzy części. Teraz na tapecie są "Przygody Baltazara Gąbki", a na przyszłość mamy już co najmniej kilka czytelniczych pomysłów.
W dzień, w którym mieliśmy iść do kina, Adaś miał w szkole zajęcia z panią psycholog. Pochwalił się, rzecz jasna, planami na popołudnie. Opowiedział też przy okazji, że on już czytał "Dzieci z Bullerbyn" i wymienił przy okazji inne książki, które "przeczytaliśmy".
-Pomyślałam sobie "no dobrze"... - stwierdziła pani psycholog kilka dni później w rozmowie ze mną.
-Tak, wiem. Wydało się pani zapewne dziwne, żeby 7-latek przeczytał te wszystkie książki.
Pani psycholog z uśmiechem stwierdziła, że jeszcze to jej wcale nie zdziwiło. Zdziwiło ją dopiero, kiedy jakiś czas później poprosiła Adasia o przeczytanie jednego zdania z instrukcji do gry, a on oznajmił:
-Ale przecież ja czytać nie umiem!
Dopiero wtedy zrozumiała, jak to Adaś "przeczytał" książki :)

Wracając jednak do naszej wizyty w kinie. Ja przeżyłam sentymentalny powrót do przeszłości - w dzieciństwie czytałam książkę "Dzieci z Bullerbyn" i oglądałam film. Tak się nawet nieco zastanawiałam, jaki będzie odbiór tego filmu dzisiaj. W końcu jest zupełnie różny od współczesnych produkcji filmowych dla dzieci. Brak w nim jest wartkiej akcji, wszystko jest zupełnie zwyczajne, codzienne, tło stanowią muzyka i pejzaże, brak jest dowcipów z podtekstami, które we współczesnej sztuce filmowej mają zapewnić kinową rozrywkę nie tylko dzieciom, ale i towarzyszącym im rodzicom.
Kino było pełne niemal po brzegi. Przyszły dzieci nieco starsze od Adasia i nieco młodsze. Wszyscy siedzieli do samego końca filmu. Dzieci oglądały, aż miło było popatrzyć...
A teraz jak wygląda naprawdę wizyta z dzieckiem w kinie.
Weszliśmy na salę jako jedni z pierwszych. Zajęliśmy miejsce. Odczekaliśmy, aż sala kinowa się zapełni. I wtedy Adaś zakrzyknął "chcę pić!". Poszliśmy po coś do picia. Udało nam się wrócić. Po chwili była wycieczka do toalety. Sądzę, że chodziło raczej o chwilowe uniknięcie tłoku niż cokolwiek innego. Po jednej z takich eskapad zastaliśmy...zamknięte drzwi! Adaś oczywiście przejęty, jak nie wiem co. Tysiące pytań, czy nas ktoś wpuści. Szczerze mówiąc sama miałam lekką wątpliwość, ale trzymałam fason.
Film Adaś oglądał z zainteresowaniem, tyle tylko, że...w podskokach. Głównym problemem okazały się świecące buty. Nigdy więcej! Moje  niedopatrzenie. Jak mogłam o tym nie pomyśleć, że w kinie jest ciemno, a Adaś nie usiedzi w miejscu i za każdym takim podskokiem będzie te buty widać. Skończyło się na zdjęciu butów. Ekhm. Od tamtego czasu już pamiętam - jak ma szkolną wycieczkę do kina czy teatru, to żadnych świecących butów. Na szczęście miejsca mieliśmy strategiczne, z samego boku, a i widownia wyrozumiała, bo wszyscy przyszli z dziećmi.

Kiedy już wracaliśmy z kina, tacy ukulturalnieni, dzieląc się wrażeniami z filmu, Adaś przystanął pod najbardziej obskurnym lokalem serwującym kebab. No dobrze - najbardziej obskurnych lokali z kebabem to ja pewnie nie widuję; to było ścisłe centrum miasta, więc może nawet był to "ekskluzywny" lokal z kebabem.
Przystanął i zakrzyknął:
-To! - wskazując ręką w głąb tegoż zacnego lokalu.
Podążyłam wzrokiem za ruchem ręki Adasia.
-???
-To! Tam! - wykrzykiwał Adaś podekscytowany.
Czy zaraz będę musiała tłumaczyć dziecku, dlaczego nie skorzystamy z usług tego lokalu gastronomicznego?
-To! Było na stołówce w szkole! - Adaś nie dawał za wygraną.
Wszystkiego bym się po szkole spodziewała, ale kebab na stołówce?!
-To białe!
Taaak, w końcu jesteśmy w domu. Tego samego dnia, przed wyjściem do kina, pytany o szkolny obiad Adaś powiedział, że nie nie wie, co na niego było (ale było niedobre). Opisowo tłumaczył, że białe i paskowane, takie "coś". Teraz z wielką radością zaprezentował mi to "coś" - w budce z kebabem, za szybą, była przygotowana do surówki posiekana biała kapusta.
Czar ukulturalnienia prysnął.

wtorek, 26 września 2017

"Antyszczepionkowcy"

Temat szczepień wraca raz na jakiś czas, budząc zawsze wiele emocji po każdej ze stron. Tym razem znów wrócił w przestrzeni publicznej, szybciej nawet niż dyżurna coroczna "epidemia grypy". 
W mediach zawrzało z powodu rodziców, którzy zabrali ze szpitala dziecko, nie zgadzając się na wykonanie procedur medycznych uznawanych przez szpital za standardowe. Emocje podgrzewał fakt, że dziecko urodziło się przed terminem.
Nie znam tych ludzi, nie znam ich poglądów. Całą sytuację znam tylko z medialnych doniesień, które na początku grzmiały, że nieodpowiedzialni rodzice, nie zgadzając się na interwencję lekarzy, bezpośrednio narazili na niebezpieczeństwo życie noworodka, a następnie nie posiadając pełnych praw rodzicielskich, zabrali dziecko ze szpitala. Wniosek prosty: dziecku dzieje się krzywda. Po tygodniu okazało się, że jednak życie dziecka zagrożone nie było, a na pewno nie bezpośrednio - co uzasadniałoby tak szybką rozprawę i ograniczenie praw rodzicielskich. Dziecko bowiem żyje i ma się dobrze. Nie o ratowanie życia więc chodziło.
Doszło do tego, że odmowa procedur - uznawanych w Zachodniej Europie za przestarzałe, od których odchodzi się również w niektórych szpitalach w Polsce -  oraz odmowa zaszczepienia dziecka mogą być podstawą ograniczenia władz rodzicielskich i to w kilka godzin. Szczerze mówiąc trochę mnie to zaniepokoiło. 
W którą stronę pójdziemy w przyszłości: sankcje czy merytoryczna debata na temat szczepień?

Kiedy opowiedziałam mężowi całą sytuację, zapytał zamyślony:
-Myślisz, że my byśmy się zgodzili zaszczepić dziecko zaraz po urodzeniu?
Przecież się zgodziliśmy - pomyślałam. Adaś, pomimo wcześniactwa, został zaszczepiony Euvaxem (szczepionka przeciw WZW stosowana powszechnie w polskich szpitalach) w pierwszej dobie życia, kiedy lekarze mówili mi, że nic jeszcze nie są w stanie powiedzieć o dziecku - bo to, co się wydarzy w najbliższych godzinach, jest wielką niewiadomą. Czy oddech będzie się stabilizował, czy nie dojdzie do wylewów, czy nie przyplącze się jakieś zakażenie (tak się, zresztą, stało - pierwszego dnia CRP było praktycznie w granicach normy, po kilku dniach rosło pomimo podawania antybiotyku pierwszego wyboru i dopiero zmiana antybiotyku powstrzymała dalszy wzrost wykładników stanu zapalnego)?
-Ale co byśmy zrobili teraz - rozumiesz - jakbyśmy teraz mieli decydować?
Więc nie wiem, co byśmy zrobili. Są szczepienia, które uważamy za ważne, ale na pewno do tematu podchodzimy dużo ostrożniej niż 7 lat temu, ze względu na to, co przeszliśmy z Adasiem. 

Jak jest teraz ze szczepieniami u Adasia? Kilka lat temu pisałam o swoich obawach z tym związanych (Szczepienia). Między innymi - czy znajdę lekarza, który rzetelnie oceni korzyści i ryzyko związane ze szczepieniem takiego dziecka, jak Adaś. Przez pierwsze dwa lata Adaś był szczepiony zgodnie z kalendarzem szczepień, szczepionkami obowiązkowymi i zalecanymi - jak dziecko urodzone o czasie i z nieobciążonym wywiadem. Nie na każde szczepienie zareagował dobrze. Od tamtego czasu trochę się wydarzyło. Kilka razy Adaś miał drgawki gorączkowe. Między innymi te, po których został przeniesiony na oddział intensywnego nadzoru. Przekroczył już "wiek standardowy" dla drgawek gorączkowych, czyli 5-6 lat. Lekarze są zgodni, że drgawki gorączkowe w tak późnym wieku nie są zjawiskiem normalnym i - niestety - coś jest na rzeczy.
W ubiegłym roku nadszedł czas "wymagalności" kolejnych szczepień i w przychodni chciano już nas umawiać. Na rutynowej kontroli u neurologa poruszyłam więc ten temat. Ku mojemu - szczerze powiem - zaskoczeniu, pani doktor zapytała:
-Czy moglibyście państwo z tymi szczepieniami poczekać? Przynajmniej do czasu, aż się to wszystko jakoś wyjaśni...
Kamień spadł mi z serca tak, że aż huknęło o ziemię.
Prawdopodobnie i tak byśmy nie zaszczepili. Nie teraz - za dużo obaw, za dużo niepewności. Odroczenie obowiązkowych szczepień z powodu przeciwwskazań neurologicznych to jednak dla mnie ogromna ulga. Co oznacza? Spokój. Nie wiem, czy rozumiecie...nie wypadamy poza system, bo mamy na papierze, że nie powinniśmy szczepić. Nie musimy robić uników. Nie musimy bać się wizyty u pediatry!

Zaraz ktoś powie, że to przecież oczywiste - jeśli tylko istnieją obiektywne, stwierdzone przez lekarza przeciwwskazania, to nikt takich dzieci nie zaszczepi, to co innego niż "widzi mi się" rodziców. A ja powiem - guzik prawda! Mam świadomość, że mieliśmy ogromne szczęście, znalazł się lekarz znający Adasia od lat kilku, świadomy wszelkich jego problemów i - jak widać - świadomy, że istnieje coś takiego, jak niepożądane odczyny poszczepienne. Ja po prostu wiem, że wcale tak nie musiało być i wiem, że niektórzy rodzice - bez takiego "papierka", a z podobnymi przeciwwskazaniami i obawami, mieli mniej szczęścia.
Przez ostatnie pół roku Adaś sporo chorował. Odkąd złapał grypę, posypało się równo. Co chwila coś. Jak nie jedno, to drugie. Antybiotyk za antybiotykiem. Tak w tym ciągu weekend sierpniowy mieliśmy z przytupem. Czterdzieści stopni gorączki przez cztery doby,  a do tego paskudna wysypka. Choć wysypka wyglądała na wirusową, CRP było na tyle wysokie, że skończyło się znów antybiotykiem. W tym wszystkim pozytywne, że udało nam się wytrwać w domu, choć lekko nie było; dwie godziny miałam takie, że wolę nie pamiętać - gorączka rosła, a mi się skończyły możliwości reagowania, zostały chłodne okłady i czekanie z telefonem pod ręką...
W każdym razie na początku tej ostatniej infekcji trafiliśmy w przychodni na pewna panią doktor. Tak od słowa do słowa - w sumie chyba pani doktor po prostu chciała ten temat poruszyć - zeszło na szczepienia: że Adasia, jeśli taki chorowity i źle znosi infekcje to koniecznie trzeba szczepić, na wszystko, co tylko możliwe - na grypę, pneumokoki, menigokoki, na ospę wietrzną...
-Ospę wietrzną już miał. Bardzo łagodnie przeszedł - wtrąciliśmy nieśmiało - Na pneumokoki szczepiony i choruje. Obecnie neurolog nie wyraził zgody na dalsze szczepienia.
Pani doktor, niewzruszona, kontynuowała:
-No ja nie wiem, co ci neurolodzy - czy oni z jakiejś innej wiedzy korzystają, czy co? Wszyscy pediatrzy, lekarze od chorób zakaźnych zachęcają do szczepień, a ci odraczają...
W duchu pomyślałam sobie tylko, że z wiedzy korzystają może i tej samej, ale doświadczeń czasem innych - w końcu do pediatrów, na oddziały pediatryczne, na oddziały zakaźne trafiają dzieci z powikłaniami po chorobach zakaźnych, a w ręce neurologów i fizjoterapeutów - te z powikłaniami po szczepieniach. Każdy ma tutaj swój punkt widzenia i swoje doświadczenie zawodowe.
Na koniec jeszcze pani doktor dobitnie podsumowała:
-Nie wiem, czego oni się boją. Nie ma czegoś takiego, jak niepożądane odczyny poszczepienne! Co niby miałoby się wydarzyć? Nigdy się przecież nic nie działo po jakiejkolwiek szczepionce. Ja bym tam szczepiła  - na wszystko, na co tylko się da!
Czegoś takiego naprawdę nie słyszałam - niepożądane odczyny są w ulotce każdej szczepionki wpisane i nawet w urzędowym rozporządzeniu. Nie był to jednak naprawdę dobry czas na polemikę (Adaś z 40-stopniową gorączką), pokiwałam więc głową z niedowierzaniem  i tematu nie podjęłam. Nie będę przecież pani doktor tłumaczyć, jak trudno uwierzyć, że  40-stopniowa gorączka bez innych objawów, w kilka godzin po szczepieniu to zupełny przypadek.

Odnotowałam w pamięci - nigdy więcej do tej pani doktor, i tyle. Mieszkam niedaleko dużego miasta, mam wybór lekarza. Co jednak, jeśli taki lekarz - de facto podważający prawdę naukową - przyjmuje w wiosce, gdzie nikogo innego nie ma? Na pewno zaszczepi każde dziecko i na wszystko. Na pewno nie zgłosi ani jednego NOP-u, bo takie coś przecież nie istnieje. Na pewno rodzic nie zostanie nawet odesłany do neurologa w razie wątpliwości dotyczących rozwoju dziecka, bo przecież "neurolodzy korzystają z innej wiedzy".

Wiem, że wszyscy, którzy mają watpliwości odnośnie obecnie funkcjonującego w Polsce systemu szczepień, uznawani są za ludzi zacofanych i przeczących faktom. Po każdej jednak ze stron można zaobserwować pewien poziom absurdu, przy którym pozostaje tylko się uśmiechnąć, i zarazem każda ze stron ma swoje argumenty, które otwierają możliwość dyskusji.
Taka mała anegdotka. Luch time w korporacji - kto pracuje w wielkim zagranicznym koncernie, ten zna te klimaty, kto nie - parę słów wyjaśnienia. Pora obiadowa, towarzystwo 30-40 lat, raczej bezdzietne, postępowe i nowoczesne. Lunch w pracy, siłownia (wersja dla panów) lub fitness (wersja dla pań) po pracy. Tematy różne, zależnie od dnia i nastroju - raporty służbowe, spotkania, spadki i wzrosty na giełdzie, sytuacja w Republice Południowej Afryki, efekt cieplarniany, panowie stający pod Biedronką, wyprawy na biegun, tanie loty do Lizbony...O wszystkim i o niczym. Czasem ciekawych rzeczy można posłuchać, czegoś się dowiedzieć.
Tak któregoś razu zeszło na szczepionki.
-Przez tych antyszczepionkowców wracają choroby, które już dawno były wyeliminowane! - oznajmił stanowczo jeden kolega.
Zapytałam, jakie choroby ma na myśli. Ja - jedyna dzieciata. Zakładałam, że powie: krztusiec, odra. Może polio na Ukrainie (ponoć poszczepienne).
-No...ospa - wymienił.
-Masz na myśli ospę wietrzną? - zapytałam lekko zdziwiona. Wiatrówka, z tego, co mi wiadomo wyeliminowana nigdy nie była, a szczepienie dostępne jest zaledwie od paru lat i to w ramach szczepień dodatkowych - płatnych.
-Wiatrówkę?! - tutaj kolega wyraził zdziwienie - Nie wiatrówkę - ospę. Nie było już jej i wraca.
-Ospy - na szczęście - nie ma już od kilkudziesięciu lat. Nie szczepi się też już na nią.
Po czym każdy powspominał, jak sam - w przedszkolu czy szkole podstawowej - przechodził wiatrówkę.
-Ale przecież w mediach tak trąbią o tej ospie...- podsumował kolega.
Gdybyś przypadkiem, drogi R. - w co szczerze wątpię - przeczytał to, to wiedz, że nie o Twoją wiedzę tutaj chodzi, tylko przekaz medialny. Sama bowiem wpisując w wyszukiwarce słowo "szczepienia", trafiam od razu na artykuły informujące o wzroście zachorowań na ospę (celowo nie wszędzie "wietrzną"). Tak, jakby ilość szczepień na nią w ostatnich latach spadała, a nie rosła.

Żeby jednak była jasność - nie odmawiam szczepieniom pozytywnych skutków, nie uważam, że w całości są złe. Dopóki jednak będą lekarze głęboko wierzący w brak jakichkolwiek powikłań poszczepiennych i zbywający uśmiechem politowania rodzica, który zjawia się w przychodni na dzień po szczepieniu; lekarze wmawiający rodzicom dziecka, które w dniu szczepienia trafia na oddział, że "na pewno było chore wcześniej", śmiem twierdzić że będą też rodzice odmawiający szczepień, obawiający się szczepień i coraz dalej - niestety - odsuwający się od konwencjonalnej medycyny, która spycha ich na margines i sprawia, że są łatwym łupem dla wszelkiego rodzaju szarlatanów i medycyny niekonwencjonalnej.

niedziela, 17 września 2017

Dwa tygodnie w szkole

Pierwszego dnia szkoły - to znaczy tego, kiedy były już lekcje - gdzieś około wieczora (bo tyle Adasiowi zwykle zajmuje przetworzenie informacji), Adaś podzielił się ze mną zdobytą w klasie wiedzą:
-Jeść - na przerwie, siku - na przerwie (no, chyba że ktoś bardzo musi), a picie to jest wyjątek.
Jak widać dzieci zostały zaznajomione z zasadami obowiązującymi w szkole, a dla Adasia to bardzo ważna sprawa, więc musiał powtórzyć sam sobie po kilka razy.
Poza tym podpytałam nieśmiało męża, gdzie jest drugie śniadanie, które przygotowałam dziecku do szkoły, a mąż powiedział - że PODOBNO zjedzone. Nie dowierzając wypytałam w sprzyjających okolicznościach samego Adasia. Potwierdził.
-A na której przerwie jadłeś śniadanie? - zapytałam.
-Na każdej - odparł Adaś.
I tutaj już sama nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć...
Pomimo zagadki ze śniadaniem jedzonym na każdej przerwie i w ilości niestandardowo dużej (obawiałam się nieco, że Adaś za bardzo się przejął regułą "jeść- na przerwie" i zrozumiał ją tak, że na przerwie TRZEBA jeść), nie było najgorzej, a nawet było całkiem dobrze.

Tym niemniej pierwsze dwa tygodnie szkoły minęły nam na emocjonalnej huśtawce. Raz wydawało mi się, że jest jakaś szansa, iż w sprawach szkolnych jakoś się poukłada, dostrzegałam nawet światełko w tunelu, a zaraz później widziałam tylko wielką czarną dziurę i czułam, że to się nie może udać.
Z zebrania klasowego, jak pisałam ostatnio, wyszłam pełna nadziei. Za to dwa dni później tata Adasia usłyszał, że w innej miejscowości jest świetna szkoła dla dzieci takich jak Adaś i że może byśmy tam spróbowali. Szkoła świetna, sama czytałam (pozdrowienia dla Magdaleny), rzecz jednak w tym, że jest to szkoła specjalna oddalona od naszego miejsca zamieszkania o ponad 30 km. Nie przyjęła Adasia szkoła integracyjna w tym samym powiecie, choć w innej gminie, to szkoła specjalna w innym powiecie na pewno go nie przyjmie, kiedy w orzeczeniu Adaś takich wskazań nie ma. Poczułam się...dziwnie, mówiąc oględnie.
Pierwszy tydzień szkoły zakończyliśmy z przytupem. Przyszłam po Adasia do szkoły. Zanim zdążyłam znaleźć właściwą świetlicę - a u nas w szkole to nie jest takie łatwe, świetlica może być dosłownie wszędzie: są trzy wyposażone i przystosowane sale, ale pozostałe dzieci trafiają do sal lekcyjnych, które akurat są wolne, każdego dnia inaczej; w każdym razie zanim trafiłam pod właściwe drzwi, usłyszałam za plecami Adasia. Pośrodku zupełnie pustego korytarza. Adaś machał mi radośnie "o, cześć mama!" Szedł do toalety. A potem nie za bardzo potrafił mi powiedzieć, skąd wyszedł...Razem chodziliśmy więc po szkole i szukaliśmy właściwych drzwi. Zasięgnęłam języka i podobno to jest normalna praktyka - no bo dziecko do tej toalety jakoś musi pójść, a opiekun musi pilnować w tym czasie innych dzieci, ale...no dla mnie nie jest. Nie jest odpowiedzialne wypuszczanie dziecka, które nie zna szkoły, na pusty korytarz, naprzeciwko wejścia do szkoły...Ciarki mnie przeszły, dobrze że akurat się zjawiłam. Takie to było zakończenie pierwszego tygodnia w szkole.
Drugi tydzień zaczął się optymistycznie, bo coś w temacie zajęć rewalidacyjnych ruszyło. W zeszycie do korespondencji otrzymałam informację o godzinie zajęć EEG biofeedback. Przypomniałam sobie jednak, że w przedszkolu podkreślana była konieczność dostarczenia zaświadczenia od lekarza neurologa o braku przeciwwskazań do podjęcia terapii. Zresztą w sumie wolałabym wiedzieć, dlaczego akurat EEG biofeedback i jakie korzyści miałby z tego mieć Adaś - w orzeczeniu takiej terapii nie ma wpisanej; ani słowa, jest terapia logopedyczna, psychologiczna, integracja sensoryczna, TUS, muzykoterapia...Po upewnieniu się, że dobrze mi się wydaje, napisałam stosowny e-mail do szkoły. Następnego dnia telefon od osoby mającej prowadzić terapię. Porozmawiałyśmy, zostałam wypytana o kilka spraw i stanęło na tym, że faktycznie - zaświadczenie lekarskie jest konieczne, drobne niedopatrzenie, że zabrakło tej informacji wcześniej, a utraty przytomności u dziecka mogą być przeciwwskazaniem. Całkiem pozytywnie nastawiona - po rzeczowej rozmowie i, jak mi się wydawało, omówieniu tematu - wróciłam do domu a tam...ankieta dotycząca dziecka i oświadczenie do podpisania, że wyrażam zgodę na EEG biofeedback. I znów nie za bardzo wiedziałam, jak ja to mam rozumieć, bo jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję, to że dziecko ma terapię i tak mieć, a odpowiedzialność za jej wprowadzenie mam wziąć ja. Wdech - wydech i do przodu. Zobaczymy. Na razie jestem pełna nadziei, że wrzesień to taki miesiąc na ułożenie wszystkiego, potem będzie z górki.

Jeśli o Adasia chodzi - pierwszy tydzień był jeszcze jako taki, ale z dnia na dzień jest gorzej. Coraz trudniej mu kontrolować emocje, coraz większe napięcie widać, coraz bardziej widać problemy z przetwarzaniem bodźców sensorycznych.
Adaś krzyczy - non stop krzyczy. Myślę, że krzyczy, żeby zagłuszyć myśli.
Równia pochyła, z dnia na dzień lecimy w dół.
W ten weekend doszliśmy już do tego etapu, że Adaś najchętniej zaszyłby się w domu.
"Nie chcę do miasta. Tam jest dużo ludzi. Jest hałas. U nas jest pusto."
Czy damy radę? Tego, szczerze, nie wiem.

Poniżej kilka zdjęć z naszych małych odskoczni od szkolnych stresów.
Pyszne lody i kontemplacja sztuki ozdabiającej ścianę w lodziarni. "Upięknianie" domu pocztówkami z wakacji - inspirowane właśnie wystrojem lodziarni. Zabawa wiatraczkami z wrocławskiego festiwalu nauki.

poniedziałek, 4 września 2017

Rozpoczęcie roku mamy za sobą

Adaś nastawiony nadal pozytywnie. To najważniejsze.
Jeszcze ani razu nie usłyszałam, że "jutro nie idę do szkoły" (stawiam, że ten pierwszy raz będzie jutro o 7 rano ;)
Przed wyjściem z domu. Stres jest. 

To już po powrocie. Radość pełna.
Ja tymczasem miałam nadzieję napisać dziś coś w stylu, że pierwsze lody przełamane i wreszcie mamy to za sobą. Miało już być nieco z górki, choć tak naprawdę szkoła zacznie się dopiero jutro, wraz z pierwszymi lekcjami.
W najmniej optymistycznych wizjach nie spodziewałam się, że uroczyste rozpoczęcie roku w nowej szkole Adasia będzie wyglądało tak, jak wyglądało. 
Przy wejściu do szkoły zaatakowało nas "targowisko różności". Może ja staroświecka jestem, ale kiedyś to by nie przeszło. Baloniki reklamujące internet bezprzewodowy, osoby wciskające ulotki przeróżnych zajęć pozalekcyjnych od pływania, po piłkę nożną. Na korytarzu Adasia zaczepił jakiś pan wmawiając mu (i nam), że ma chłopak zadatki na świetnego piłkarza. To chyba miało rozbudzić ambicje rodziców i sprawić, że zapiszemy dziecko do szkółki piłkarskiej, a zabrzmiało wręcz groteskowo.
Żeby uniknąć korytarzowego zgiełku zaszyliśmy się w szatni i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że szatnie były częściowo podpisane, a częściowo jeszcze nie. Policzył Adaś "1a", "1b", "1c" i wpadł w lekki niepokój, że jego "1e" nie ma. Chodził po szatni i szukał, frustrując się coraz bardziej - nie dlatego, żeby chciał koniecznie kurtkę powiesić, raczej z tego powodu, że po prostu wieszaki z opisem "1e" powinny być, a ich nie było.
(Wieczorem, kiedy tata z Adasiem przyjechali odebrać mnie z zebrania wszystko już było na miejscu; Adaś musiał sprawdzić).
Wracając do poranka, w sali lekcyjnej odbyło się odczytanie listy obecności. Na zapoznanie z klasą przewidziano pół godziny, ale lista obecności zajęła może 5 minut. Podczas, gdy inne klasy pierwsze - każda we własnej sali - miały zajęcia zapoznawcze, klasa Adasia została od razu zaprowadzona na salę gimnastyczną na apel. Najpierw więc dzieci musiały poczekać 10 minut na korytarzu, aż starsze klasy wyjdą. Potem weszły na salę, zostały ustawione do apelu w dwurzędzie i miały tak wytrzymać...20 minut! Przy tym w tle leciała muzyka. Po 15 minutach zaczęły się schodzić inne klasy. Im więcej dzieci było na sali, tym głośniejsza była muzyka. Odniosłam wrażenie, miała za zadanie zagłuszyć ogólny szum jakiś 250 dzieci i 500 rodziców...Nie wytrzymałam, poszłam poprosić, żeby choć trochę ściszyli.
To gorzkie poczucie, że naprawdę nikt nie wie, iż dla dziecka z autyzmem zafundowanie mu takich "atrakcji" to koszmar.
Wreszcie 5 minut uroczystego apelu i do domu.
Poszliśmy do piekarni po obiecane kruche ciasteczka na osłodę. Adaś w tym wszystkim zupełnie niewzruszony. Niezbyt rozmowny, ale i  nie narzekający. Nie potrafiłam odgadnąć, co tam sobie myśli.
Popołudniu spędziłam równe 3 godziny na zebraniu. W późniejszej rozmowie w cztery oczy usłyszałam, że nauczyciela wspomagającego na razie brak, a poza tym nikt nigdy ucznia z autyzmem tutaj nie widział, ale...po tym wszystkim, co miało miejsce rano zobaczyłam światełko w tunelu. Jest wola współpracy. Tego się na razie trzymam.

Edit do poprzedniego wpisu: Jest 6 klas pierwszych i 4 zerówki. Dwa dni w tygodniu klasa Adasia zaczyna zajęcia o 12:30 i kończy o 16:00, a jak popatrzyłam na plany zajęć innych klas - wcale nie ma najgorzej...

środa, 30 sierpnia 2017

W temacie szkoły

Na początku roku pisałam, że przed nami czas wyboru szkoły dla Adasia (Projekt szkoła). Przez ostatnie pół roku działo się w tym temacie sporo, tutaj jednak milczałam, trochę z braku czasu, a trochę z przekonania. Chciałam napisać wszystko w podsumowaniu, kiedy szkoła będzie już wybrana, a Adaś wpisany na listę uczniów. Tak naprawdę do ubiegłego czwartku sprawa była otwarta. Dopiero na dniach wszystko się wyjaśniło, niestety po naszej myśli. Naiwnie, pisząc poprzedni wpis o szkole, zakładałam, że mamy wybór...
W te pół roku odbyliśmy niejedną rozmowę na temat przyszłości edukacyjnej Adasia. Rozmawialiśmy w przedszkolu, rozmawialiśmy z osobami pracującymi z Adasiem w ramach WWR. Kompletowaliśmy dokumenty i opinie potrzebne w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Nie było mi łatwo czytać niektóre z nich, ale choć na początku miałam ochotę zaprzeczyć, dziś wdzięczna jestem, że były prawdziwe. Byliśmy u psychiatry po stosowne zaświadczenie. Na zaświadczeniu został wpisany HFA (czyli tzw. autyzm wysokofunkcjonujący, o czym jeszcze kilka lat temu mogliśmy pomarzyć; tak mi się wtedy lekko z tego powodu zrobiło), pani doktor jednak, nie owijając w bawełnę podkreślała, że dziecko potrzebuje odpowiednich warunków na ścieżce edukacyjnej i że łatwo nie będzie.
W marcu Adaś miał testy w poradni psychologiczno-pedagogicznej i pozostało nam w sumie czekać na orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego wydane na kolejny etap edukacyjny. O ile dobrze sobie przypominam, w którymś momencie zastanawiałam się nawet, czy Adaś w ogóle takie orzeczenie otrzyma...
Odbyliśmy kilka spotkań w różnych szkołach podstawowych. W każdej z nich rzeczowa rozmowa, omówienie możliwości, wyzwań i potencjalnych problemów. Między innymi byłam na rozmowie z panią dyrektor naszej rejonowej szkoły. Pani dyrektor, zorientowana w temacie autyzmu tak, że aż mi zaimponowała, spokojnie opowiedziała, jakie rozwiązania szkoła stosuje, czego mogę oczekiwać, ale jednocześnie wprost mówiła, że łatwo nie będzie. Szkoła jest za duża, za głośna, przepełniona, z lekcjami na trzy zmiany. Zapewniła, że jeśli się zdecydujemy na tą placówkę, będą się starać, na ile mogą, ale nie gwarantuje powodzenia.
Ze wszystkich tych rozmów o szkole dla Adasia wyłonił się nam jeden konkretny obraz - najlepszym rozwiązaniem będzie dobra szkoła integracyjna. Zasadniczo każda z osób, z którymi rozmawialiśmy (a są to osoby znające Adasia po kilka lat, często przez całą przedszkolną "karierę", znające go na tle innych dzieci, na tle wymagań szkolnych), odradzała szkołę masową. Decyzję przypieczętowały zapisy w orzeczeniu o potrzebie kształcenia specjalnego, które wyraźnie wskazywały na szkołę integracyjną, jako zalecaną formę kształcenia.
Szczerze powiem - spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Jeszcze nie tak dawno realnie zakładaliśmy posłanie Adasia do szkoły rejonowej, jako całkiem optymalne rozwiązanie. Musiałam przemyśleć to i owo, przeorganizować własne podejście do tematu.
Jedną ze szkół, które odwiedziliśmy, była szkoła terapeutyczna dla dzieci z autyzmem. Kameralne, 4-osobowe klasy, przyjmuje dzieci w normie intelektualnej. Bardzo przyjazne miejsce, które poważnie na którymś etapie rozważań nad szkołą braliśmy pod uwagę, z lekkim zastanowieniem tylko czy Adaś wymaga "aż takiego wsparcia"? Gdybyśmy tylko mieszkali bliżej...Ostatecznie zadecydowała odległość, albo - nie tyle odległość, co czas dojazdu. Biorąc pod uwagę wrocławskie korki, konieczność przedarcia się w godzinach szczytu z przez całe miasto, a potem jeszcze dojazd do pracy, pomijając wszystko inne logistycznie nie dalibyśmy rady. A Adaś - no cóż, spędzałby czas przeznaczony na odpoczynek i zabawę w samochodzie.
W każdym razie, w czasie kiedy jeszcze rozważaliśmy taką opcję i kiedy trochę mimochodem w przedszkolu tata Adasia poruszył ten temat, usłyszał, że taka szkoła wcale nie byłaby na wyrost. Adasiowi bliżej do szkoły terapeutycznej niż masowej. Szczerze - trudne to, przetrawić musiałam, ale może faktycznie tak jest? Potem jeszcze był temat orzeczenia o niepełnosprawności, bo w tamtej szkole wszystkie dzieci mają i jego brak trochę nam (i szkole przede wszystkim) sprawę by utrudniał. Pozostało tylko wspólne pokiwanie głowami, że komisja - trwająca z reguły 5 minut - raczej Adasiowi nie przyzna takiego orzeczenia. To są problemy, które widać widać w grupie, w określonych sytuacjach. Nie podczas 5-minutowej rozmowy jeden na jeden z dorosłym. W końcu inteligentny jest chłopak i urzekający elokwencją, niektórzy nawet utrzymują, że patrzy w oczy, więc autyzmu nie widać. Chyba, że ktoś wie, na co patrzyć, wie jak zapytać...ale to rzadkość, nieliczni mają takie kompetencje.

Zdecydowaliśmy więc, że szkoła będzie integracyjna i mur - w gminie takiej nie ma. Nie mogąc uwierzyć, że w sporej gminie (nie, nie Wrocław) naprawdę nie ma szkoły integracyjnej, obdzwoniłam co się dało i...faktycznie nie ma. Nie ma nawet oddziału integracyjnego. Nie wiem czy bardziej byłam rozgoryczona, czy zdziwiona.
Znaleźliśmy dobrą publiczną szkołę integracyjną w sąsiedniej gminie, tata Adasia był na rozmowie, obejrzał szkołę i wydawało się, że znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Dyrekcja zapewniła, że miejsca mają i nie powinno być problemu, chociaż dziecko jest spoza gminy.
Znów więc telefon i pytanie, załatwianie, kombinowanie. W Wydziale Edukacji przyznali, że przyjmują czasem uczniów z naszej gminy, trzeba to tylko formalnie załatwić. Nasza gmina stwierdziła, że oni nie wyślą "bo to tak nie działa". W końcu pomiędzy telefonami do jednej gminy ("nie da się") i do drugiej gminy ("pani napisze wniosek, gmina nam prześle"), mieliśmy z mężem ochotę walić głową w mur, albo powiedzieć paniom urzędniczkom, żeby same między sobą skonsultowały wszelkie "da się" i "nie da się" w oparciu o odpowiednie akty prawne.
Ostatecznie gminy sobie wyjaśniły, że jest taka możliwość, teoretycznie przynajmniej, żeby nasza gmina przesłała dokumenty do gminy sąsiedniej, a gmina sąsiednia przyjęła nasze dziecko do szkoly integracyjnej. Zjawiłam się więc w odpowiedniej jednostce przy Urzędzie Gminy z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego, żeby złożyć wniosek o szkołę integracyjną. Panie bardzo miłe, chętne pomóc, tylko zupełnie nie zorientowane ani co ja mam im dać, ani co one mają przesłać. Cała sytuacja, kiedy to ja mówiłam, jak to formalnie załatwić, była w pewnym sensie nawet zabawna. Mniej mi jednak do śmiechu było, gdy zastanowiłam się, co się dzieje z innymi uczniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych z naszej gminy? Nigdy nie przychodzą rodzice tacy jak ja? Nie wnioskują o zapewnienie dziecku kształcenia zgodnego z zapisami orzeczenia? Miałam wrażenie, że naprawdę jestem pierwszym rodzicem, który zgłasza się w takiej sprawie.
Tyle mogliśmy w temacie zrobić. W połowie wakacji dostaliśmy pismo w sprawie wybranej przez nas szkoły integracyjnej. Przyjmą nasze dziecko w ramach wolnych miejsc, z ostateczną decyzją muszą jednak poczekać do końca sierpnia. Pod koniec sierpnia przyszła decyzja odmowna.
Tyle w temacie.

Została nam szkoła rejonowa, która być może byłaby rozwiązaniem w jakiś tam sposób akceptowalnym, gdyby nie to, że jest to szkoła-moloch, w której uczy się około 1200 dzieci. Lista nowo przyjętych uczniów to 5 klas pierwszych i 3 zerówki do tego, sumie ponad 200 dzieci. Dzieci w szkolnym budynku i tak ledwo się mieszczą, więc chodzą na trzy zmiany. Siłą rzeczy przy tylu uczniach szkoła jest głośna, zatłoczona, a nauczyciele mają mniejsze możliwości, by poświęcić każdemu dziecku odpowiednią ilość czasu i uwagi.
Od tygodnia wczytuję się w rozporządzenia (w tym wszystkim nie wiem nawet czy stare czytać, czy nowe i które są te obowiązujące), licząc że natknę się gdzieś na zapis, że gmina musi...naiwnie.
Dzwonimy z mężem, gdzie się da.
Mąż zadzwonił do gminy, która przysłała nam decyzję odmowną..
- Proszę nie robić sobie nadziei. Zawsze mogą państwo sami postarać się o utworzenie we własnej gminie szkoły integracyjnej.
Zadzowniłam do naszej gminy.
-Ale czego pani od nas oczekuje? Dziecko pójdzie do szkoły rejonowej i tyle.
Tłumaczę więc, że oczekuję zapewnienia dziecku odpowiednich warunków do nauki. Wyjaśniam, że rejonowa szkoła jest duża i przepełniona, że to nie są odpowiednie warunki dla dziecka z autyzmem (szczerze - tak duża szkoła nie stwarza w ogóle odpowiednich warunków jakimkolwiek dzieciom, a zostawienie w przepełnionej już szkole kolejnego rocznika dzieci, które w założeniu miały iść do gimnazjum, a nie poszły, pozostawię bez komentarza)
-No ale co ja pani poradzę? Dziecko będzie miało nauczyciela wspomagającego.
Tylko on nie sprawi, że będzie ciszej i spokojniej. Zresztą - w przypadku Adasia nauczyciel wspomagający nie jest najlepszym rozwiązaniem. Kiedyś może wyjaśnię, dlaczego. W każdym razie - będzie nauczyciel wspomagający, z rozmowy ze szkołą wynika, że na pół etatu...
Nieśmiało więc pytam o możliwości utworzenia szkoły integracyjnej na terenie gminy. Jakbym tak znalazla innych rodziców dzieci z orzeczeniami...
-Eeee...proszę pani, to nie takie proste. Radzę sobie odpuścić.
Szkoła też mnie raczej sprowadziła na ziemię, bo kiedy zapytałam o możliwość utworzenia choćby klasy integracyjnej, pani dyrektor przyznała, że mój syn jest trzecim dzieckiem z takim orzeczeniem w całej wielkiej szkole, nie mówiąc już o tym, że w klasach początkowych takich dzieci po prostu nie ma. Dalej więc się zastanawiam, gdzie są "takie" dzieci z naszej gminy i przychodzi mi na myśl, że chyba w tych szkołach, gdzie dojeżdżają po 20 km codziennie w jedną stronę. W szkołach prywatnych, prowadzonych przez stowarzyszenia i fundacje. Znikają z "obowiązku" państwa, które nie jest im w stanie zapewnić odpowiednich warunków do nauki...
Zadzwoniłam w końcu do poradni psychologiczno-pedagogicznej, która wydawała orzeczenie. Tłumaczę w czym rzecz. Pani po niespełna minucie rozmowy informuje mnie, że problem braku szkoły integracyjnej na pewno nie istnieje, bo przecież dziecko ma też wpisaną szkołę masową. Nie chcę się spierać o zapisy "zalecana" i "ewentualnie", zastanawia mnie tylko, skąd pani w poradni wie, bo na pewno nie zdążylaby tak szybko sprawdzić. W toku rozmowy wiem już, skąd wie.
-Zawsze wpisujemy więcej możliwości, żeby gmina mogła dziecku zapewnić odpowiednie kształcenie.
-Czyli rozumiem, że ta szkoła masowa to na takie sytuacje? Kiedy zwyczajnie nie ma integracyjnej?
-Tak, właśnie tak.
-To raczej w naszym przypadku nie jest na korzyść...bo rozumiem, że jakby była tylko integracyjna i my byśmy chcieli posłać dziecko do integracyjnej, to gmina musiałaby taką zapewnić?
-No tak. Tymczasem może iść do rejonowej i mieć nauczyciela wspomagającego.
Poinformowałam więc, że nasza rejonowa to 1200 dzieci i trzy zmiany. W słuchawce usłyszałam tylko jęknięcie, utwierdzające mnie w przekonaniu, że choć nie ma innego wyjścia, to jedyne dostępne nie wróży powodzenia.
Biorąc pod uwagę, że była to już któraś z kolei rozmowa, która uświadamiała mi, jak bardzo mamy związane ręce i jak bardzo w (wstawić odpowiednie słowo) jesteśmy, zupełnie serio bliska byłam, żeby rozpłakać się z bezsilności.
Zapytałam jeszcze tylko:
-A jeśli...jeśli po pół roku okaże się, że to rozwiązanie się nie sprawdziło, że ta szkoła nie daje rady, to...?
-To zostanie państwu nauczanie indywidualne.

Tak więc uderzamy głową w mur i z jednej strony szukamy alternatywy, a z drugiej powoli staramy
się pogodzić z tym, że jest jak jest i załatwić możliwie najwięcej w ramach szkoły, do której Adaś pójdzie już za kilka dni.
Tymczasem Adaś wybrał już sobie plecak szkolny, posegregował w piórniku kredki i flamastry i jest do szkoły pozytywnie nastawiony, co tym bardziej sprawia, że tak bardzo bym chciała posłać go do szkoły, co do której mam przekonanie, że to właściwe miejsce dla niego.

sobota, 19 sierpnia 2017

Wakacje 2017 cz.1

Jak to zwykle bywa, zaczęło się od wielkiego pakowania. W tym roku wszystko jakoś w biegu. Lipiec na wyjazd to dla nas zdecydowanie zbyt wcześnie. Bo choć mamy już drugą połowę sierpnia, to my na urlopie byliśmy miesiąc temu. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć po emocjach związanych z adasiowym zakończeniem przedszkola, domknęliśmy sprawy związane z przyszłą szkołą (właściwie sprawa jest nadal otwarta, ale w temacie zrobiliśmy tyle, ile zrobić się dało - to na osobny wpis zresztą), ledwo poczuliśmy lato, a tu już wakacyjny wyjazd.
Lekko panikując, jak ja to wszystko ogarnę, bo w domu jakby tornado przeszło, w pracy przedurlopowe urwanie głowy, a do tego Adaś miał już przedszkolne wakacje, stwierdziłam, że nie ma wyjścia - trzeba zastosować starą sprawdzoną metodę i zacząć pakować się wcześniej. Tydzień przed wyjazdem zrobiłam pranie, wyprasowałam wszystko i oznajmiłam, że teraz nie korzystamy z ubrań, które zamierzamy zabrać nad morze. Małżonek popatrzył na mnie, jakbym oczekiwała od niego nie-wiadomo-czego. 

W tygodniu Adaś razem ze mną ochoczo pakował walizkę. Przygotował nawet własnoręcznie listy rzeczy do zabrania, osobno dla każdego członka rodziny. Na swojej umieścił "koloratunkowe, zabawki, ksiazke i kredki". Dzień przed wyjazdem byliśmy praktycznie spakowani. 
Małżonek zarządził, że wyjeżdżamy następnego dnia o świcie i wtedy to ja zrobiłam wielkie oczy - czy on naprawdę wierzy, że my wstaniemy o świcie i będziemy gotowi na 6 rano?! Wprawdzie już poprzedniego wieczora byliśmy prawie gotowi, ale ja wiedziałam, że to "prawie" robi różnicę i rano jeszcze będzie trochę zabawy z upchnięciem rzeczy, które po prostu trzeba pakować na ostatnią chwilę. Na przykład lodówka z hormonem wzrostu. Nie pomyliłam się. Wydawało mi się, że wcale dużo rzeczy nie zabieramy, tylko bagażnik w samochodzie wydał się nagle taki mały...W sumie może to nawet być prawda. W efekcie o 6 rano stałam na podwórku i, pod czujnym okiem kolegi Adasia i jego młodszego brata, którzy nie mogli przepuścić takiej okazji, upychałam kolanem bagaże w bagażniku. Uparłam się, że żadna część bagażu nie będzie jechać w kabinie (bezpieczeństwo!) i dopięłam swego, ale łatwo nie było.
Adaś za to, gdy mu dzień wcześniej powiedzieliśmy, że wyruszymy bardzo rano, nawet się ucieszył. Miał plan: przespać połowę drogi  i obudzić się już prawie nad morzem. Morza nie mógł się doczekać. Poprosił więc, żebyśmy go nie budzili, poinstruował z rozbrajająca dokładnością, jak mamy go przenieść do samochodu i żeby przypadkiem nie próbować go przebierać - jedzie w pidżamie. Oczywiście obudził się przy przenoszeniu do samochodu. 

Wszystko po to, by następnego dnia zameldować się w pięknej nadmorskiej miejscowości, w której zasadniczo nic nie ma. Jest trochę domków letniskowych, kilka domów, kilka ośrodków wczasowych z dużym terenem wkoło i tyle. Ustronność miejsca przerosła moje oczekiwania. Plaża zresztą też - szeroka i wcale nie zatłoczona. Nawet pogoda okazała się niespodziewanie dobra. Zapakowałam nam gry i kolorowanki, kredki, kartki...wszystko czym można zająć dziecko na wypadek niepogody. Połowa z tych rzeczy zupełnie się nie przydała. Zaplanowaliśmy też kilka wycieczek na mniej słoneczne dni i ledwo nam czasu starczyło, bo niemal codziennie pogoda zachęcała do pójścia na plażę.

Niezmiennie Adaś uwielbia przesuwający się przed oczami piasek. Tym razem nie sprawiało to problemów - ani nam, ani Adasiowi. Mógł sobie sypać do woli, bez większych obaw o innych plażujących, bo plaża okazała się przestronna i "małoludna", jak ją Adaś nazywał. Dwa lata temu hitem był piasek suchy. Rok temu - pluskanie mokrym piaskiem w morskie fale. W tym roku jedno i drugie :) Ponadto niezmiennie zbieranie muszelek i bursztynków.
Oraz kolekcjonowanie budowli z piasku, a raczej ich zdjęć, wobec których Adaś miał jakiś tajemniczy plan.
Pewnego razu postanowiliśmy zrobić piaskową rybkę. Zaczęłam więc kształtować z piasku tułów ryby, ogon, płetwę grzbietową...Nagle Adaś pyta:
-A gdzie druga płetwa?
-Ta brzuszna? - odpowiedziałam pytaniem.
-...?
Pewnie użyłam zbyt wyrafinowanego słownictwa. W końcu skąd dziecko ma wiedzieć, co to jest "płetwa brzuszna". Dopytałam więc, czy o "drugą płetwę" chodzi, a Adaś ochoczo przytaknął i zabraliśmy się dalej za piaskową rybkę. Ja w przekonaniu, że robimy rybę widzianą z boku, Adaś - z góry. Nieporozumienie odkryłam dopiero wówczas, gdy Adaś widzianej z boku rybce doprawił dwoje oczu.

Któregoś dnia byliśmy na plaży pod wieczór. Wtedy ludzi jest mniej, a na plaży zloty organizują nadmorskie ptaki. Zupełnie niespodziewanie Adaś, na ich widok, klęknął na piasku i zaczął naśladować odgłosy wydawane przez mewy. Najdziwniejsze w tym wszystkim było, że naśladował je niemal idealnie. Potem zdarzało się to dość często. Chodził Adaś plażą i rozmawiał z nadmorskimi ptakami.
Wyprawy rowerowe to coś, co lubimy rodzinnie, wszyscy. Może już całkiem niedługo nadejdzie czas, że będziemy mogli wybierać się na wycieczki rowerowe z Adasiem jadącym na własnym rowerze? Realnie myślę o przyszłym roku. Adaś potrafi jeździć na rowerze. Po miejscowości, na bardzo krótkich trasach jeździł na swoim rowerku, ale na dłuższą wyprawę (taką kilka kilometrów) jest jeszcze za wcześnie - synek kondycyjnie nie dałby rady. Na razie więc fotelik rowerowy jest bardzo przydatną opcją, w pewnym sensie dostępną dla nas tylko dzięki temu, że Adaś jest drobnym dzieckiem. Większość 7-latków zwyczajnie jest za duża na taki fotelik, zarówno pod względem wzrostu, jak i wagi.
W tym roku pojeździliśmy sporo. Pod nosem mieliśmy piękną, nadmorską trasę rowerową, a rowery do wypożyczenia praktycznie na miejscu. Rok temu też chcieliśmy pojeździć, ale...wtedy, ku naszemu zaskoczeniu, wypożyczenie rowerów graniczyło z cudem. Jedna wypożyczalnia na całą miejscowość i jeszcze właściciel taki jakiś oględnie mówiąc nieprzychylny.

Udało nam się wrócić do Ekoparku Wchodniego pod Kołobrzegiem, z malowniczą drewnianą ścieżką, z której po jednej stronie widać morze, a po drugiej bagniste tereny lasów. Niestety nie byłam tam o 6 rano w mglisty dzień, jak to sobie wymarzyłam dwa lata temu, ale w środku dnia też jest tam przepięknie. Adaś po powrocie z tej wycieczki stanowczo oznajmił, że "zostanie ptasznikiem". Ostatecznie okazało się, że zamiast miłości do pająków, poczuł pociąg do fotografowania ptaków i chce zostać ornitologiem. Naprawdę przepiękne wyszły te adasiowe zdjęcia ptaków. Od tego czasu zawzięcie wyszukiwał pliszek, rudzików, gołębi, wróbelków, a jeśli akurat nie było pod ręką aparatu ani nawet telefonu, żeby mama zrobiła zdjęcie, to był dopiero problem...
Wybraliśmy się też szlakiem do najstarszych dębów w Polsce. Niektórzy twierdzą, że to wcale nie Dąb Bartek jest najstarszym dębem w Polsce, a Dąb Bolesław znajdujący się w okolicach Kołobrzegu. Niestety, w ubiegłym roku dąb ten został powalony przez potężną burzę i został po nim tylko leżący pień z ogromnym systemem korzeniowym na wierzchu. Kawałek dalej, jadąc tym samym szlakiem, można zobaczyć niemal równie wiekowy Dąb Warcisław. 
My poprzestaliśmy jednak na "Bolesławie", nalezienie go bowiem zajęło nam sporo czasu. Pobłądziliśmy najpierw, jeszcze przed znalezieniem właściwego szlaku. Początkowo ścieżka prowadziła przez takie tereny, że łatwo było zwątpić, iż to właściwa droga. Potem trzeba się było przedostać na drugą stronę bardzo ruchliwej szosy (żadnych świateł, nic z tych rzeczy, nawet namalowanych pasów nie było), potem przez niestrzeżony szlaban kolejowy i kiedy prawdę powiedziawszy z duszą na ramieniu myślałam "co jeszcze?", znaleźliśmy się w pięknym, starym lesie. 
Potem jeszcze tylko znaleźć właściwy dąb wśród drzew. Wskazówki dla turystów zawiodły. Wywiodły nas w las, dosłownie. Nieoceniony w zaistniałej sytuacji telefon wszystkowiedzący mówił, że "to tutaj", a dębu jak nie było, tak nie było. To znaczy - tego właściwego dębu. Tata Adasia stwierdził nawet, że biorąc pod uwagę, iż dąb został powalony przez wichurę, być może nie zastaniemy niczego poza tabliczką "tu rósł Dąb Bolesław". 
Kiedy tak błądziliśmy po lesie, Adaś wyczuł, że od jakiś 15 minut jesteśmy praktycznie na miejscu, tylko właściwego drzewa brak (a, o dziwo!, wkręcił się chłopak niesamowicie i bardzo, ale to bardzo był zainteresowany tym "niezwykle starym dębem" i wypytywał po drodze o wszystko).
-Gdzie jest Turus?
Popatrzyliśmy po sobie z mężem, nie bardzo wiedząc o co chodzi. Ja zaczęłam myśleć o zwierzęciu, co się tur zowie (tur, tak z łacińska - mogłoby i być turus), tylko czemu miałby być w tym akurat lesie? Nie wiem, o czym pomyślał tata Adasia, ale Adaś nadal dopytywał o Turusa. Trochę trwało zanim tata rozszyfrował zagadkę:
-Adasiu, "tu rósł", dąb rósł!
No, ale jakby nie było, przecież wcześniej mówił, że będzie tabliczka "tu rósł"...
W końcu udało nam się znaleźć i dąb i tabliczkę opisującą jego dzieje. Trzeba było zboczyć z drogi, zapuścić się w nieprzebyty las, chyba jednak niezbyt uczęszczaną ścieżką, poprzez konary i błotniste kałuże (na miejscu spotkaliśmy innego turystę, równie jak my ubłoconego i ucieszonego, że znalazł ten ukryty w środku lasu przewrócony pień). Zdecydowanie jednak warto było.


Trzecia nasza wyprawa to był prawdziwy długi dystans. W sumie prawie 30 km w dwie strony  - do latarni w Gąskach. Byliśmy tam dwa lata temu i bardzo się Adasiowi spodobało. Ja z kolei pamiętałam, jak bardzo musiałam się wtedy postarać, żeby się dziecko nie zorientowało, że mama boi się wysokości i że w ogóle wchodzenie na latarnię może być czymś budzącym lęk. Piękną panoramę okolicy oglądałam, trzymając się muru latarni, co z boku patrząc musiało dość zabawnie wyglądać. 
Wyprawa rowerowa przez nadmorskie lasy stanowić miała niejako wartość dodaną. Okazała się jednak atrakcją samą w sobie, a latarnię...no cóż, zwiedziliśmy dzień później, jadąc tam samochodem. Niestety, kiedy dotarliśmy na miejsce, po przejechaniu rowerami kilkunastu kilometrów, przywitał nas tłum ludzi przed latarnią, a kiedy nawet gotowi byliśmy stanąć w kolejce i odczekać zapewne z godzinę co najmniej, pan oznajmił przerwę techniczną (sprawdzałam, zupełnie poważnie, dzień wcześniej w internecie i nic takiego tam nie było).
Latarnię w Gąskach i wyprawę do Kołobrzegu zostawiam na kolejny wpis.