poniedziałek, 17 listopada 2014

Światowy Dzień Wcześniaka

Dzisiaj obchodzony jest kolejny Światowy Dzień Wcześniaka. 
Wiem o nim od kilku lat. Wiedzą zapewne inni rodzice wcześniaków, może rodziny, może znajomi tych rodzin.

Adaś jest wcześniakiem. Właściwie wcześniakiem-hipotrofikiem, a nawet bardziej hipotrofikiem niż wcześniakiem. Zapewne gdyby urodził się w 35 tygodniu ciąży bez dodatkowych problemów, dziś byśmy o jego wcześniactwie mogli zapomnieć.
Zawsze myślałam, że wszystkie trudne wspomnienia są gdzieś daleko - minione i oswojone. Nic takiego!
Jakiś czas temu koleżanka, oczekująca właśnie dziecka, zapytała mnie, jak to u mnie było - czemu wcześniak, czemu mniejszy. 
Nigdy o tym nie rozmawiałam. Właściwie z nikim. 
Ktoś mógłby pomyśleć, że to pytania, których nie należy zadawać. Zależy kto, komu i kiedy. Ona akurat mogła. Na koniec powiedziała mi, dlaczego pyta. Znalazła się w podobnej sytuacji...Gdybym wiedziała, może parę spraw przedstawiłabym inaczej? Może więcej zachowałabym dla siebie? Może...
Wróciły wspomnienia. Myślałam, że się trzymam, a jednak...Kiedy wracałam do domu, łzy same ciekły mi po policzkach. 
...
Przypomniałam sobie godziny spędzone na porodówce. Patrzyłam, jak przychodzą na świat kolejne maleństwa i w duchu modliłam się, żeby mój synek mógł poczekać jeszcze chociaż parę dni. Patrzyłam na pulchniutkie, donoszone noworodki ze świadomością, że moje dziecko po urodzeniu nie będzie tak wyglądać.

Pamiętam, kiedy na porodówkę trafiłam po raz pierwszy. Standardowe KTG, miarowe pik-pik i nagle cisza. Wykres poleciał w dól. Po chwili stało nade mną mnóstwo osób - pielęgniarki i lekarze, a ja nie wiedziałam, co się dzieje. Czułam tylko, że jest bardzo źle. 
Po jakimś czasie zapis wrócił do normy. Znów słyszałam miarowe bicie serca mojego synka. Lekarze wyszli. Powoli dochodziłam do siebie. Tylko potem przyszła pielęgniarka i kazała mi się szybko przebrać...
Miałam świadomość, że nie wytrwam do terminu porodu, ale nie spodziewałam się, że będzie to tak szybko. Był 14 sierpnia, późny wieczór. Leżałam podpięta pod KTG i myślałam, że 15 sierpnia to piękna data, ale ja nie chcę! Tak bardzo nie chcę, żeby to było już!
Po kilku godzinach wróciłam na oddział patologii ciąży. Lekarze podjęli decyzję, że można jeszcze poczekać...
I tak było przez następne tygodnie. Średnio co dwa dni schodziłam na dół i po paru godzinach wracałam na oddział na górę. Z czasem się przyzwyczaiłam. W końcu uwierzyłam, że dociągniemy do 37 tygodnia ciąży. Nabrałam nawet takiej, niczym nie popartej, pewności...

Zaraz po porodzie lekarz poinformował mnie, że o dziecku trudno cokolwiek powiedzieć. Nie zrozumiałam. Nie wiedziałam niczego. Nie znałam możliwych konsekwencji przedwczesnego porodu. Dla mnie wtedy liczyło się to, że dziecko żyje i jest w stabilnym stanie.
Pamiętam, jak po porodzie z sali pooperacyjnej trafiłam na zwykłą. Wkoło same mamy z noworodkami. Po trzech dniach szły do domu, przychodziły następne. My zostawaliśmy. Na sali obok była inna mama wcześniaka. W nocy, zanosząc mleko na OIOM, mijałyśmy się na szpitalnych korytarzach. 
Salę miałam  z widokiem na salę operacyjną. Zawsze, gdy nocą widziałam palące się tam światło, czułam niepokój. 

Pamiętam, jak podczas jednego z wieczornych obchodów lekarka rozejrzała się po naszej czteroosobowej sali. Cztery mamy, trójka dzieci. Zapytała mnie, gdzie jest dziecko. Wybuchnęłam płaczem. Wydusiłam z siebie, że na OIOMie, ale wszystko z nim w porządku. I w duchu myślałam, dlaczego ja, głupia, ryczę, skoro wszystko jest w porządku i naprawdę nic się takiego nie dzieje...

Kiedy wspominam pierwsze chwile w domu, uświadamiam sobie, jak bardzo byliśmy wtedy bezradni. Jak mało wsparcia mieliśmy ze strony lekarzy. Jak mało wiedzieliśmy...
Ale wtedy wszystko jakoś się toczyło. Musiało. Musieliśmy dać radę, tak po prostu. 

Czy ja to wszystko naprawdę chciałam napisać?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz