sobota, 23 kwietnia 2016

PS. Przy okazji odczarujmy szkoły specjalne.

Zawrzało ostatnio wśród rodziców dzieci posiadających orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego z powodu wypowiedzi pewnej pani. W sumie różne głupoty ludzie gadają, czasem coś nieprzemyślanego się palnie, ale akurat tym razem zrobiło się trochę groźnie, bo ta pani jest wiceministrem edukacji i wypowiadała się na tematy z edukacją związane podczas oficjalnej debaty. Należałoby więc założyć, że pomysły na kształcenie uczniów o specjalnych potrzebach ma przemyślane i mówi to, co naprawdę na ten temat myśli.
Trudno właściwie powiedzieć, na ile realne jest zagrożenie i jak poważnie potraktować sprawę. Do końca nawet nie wiadomo, czy pomysł stworzenia osobnych klas i umieszczenia w nich uczniów niepełnosprawnych miałby dotyczyć wszystkich uczniów o specjalnych potrzebach, czy na przykład tylko niektórych. Ministerstwo Edukacji Narodowej na swojej stronie zaprzeczyło, że w ogóle ma zamiar takie klasy tworzyć, ale z drugiej strony kto wie, co nas jeszcze czeka w tych kwestiach.
Tymczasem trudno rozmawiać, skoro do końca nie wiemy, o czym rozmawiamy. Teoretycznie można by uznać sprawę za niebyłą, ale w praktyce tworzy się coś w rodzaju walki z ukrytym i nieprzewidywalnym przeciwnikiem.
Przetoczyła się ostatnio burza związana z posyłaniem, bądź nie posyłaniem, 6-latków do szkół. Nas też dotyczyła. We wrześniu ubiegłego roku wszystkie rozmowy z nauczycielami i terapeutami na temat przyszłości edukacyjnej naszego dziecka prowadziliśmy w przeświadczeniu, że do szkół pójdą 6-latki. Od stycznia prowadzimy je w nieco innych okolicznościach. Nie powiem – nam ulżyło, nerwy związane z wyborem szkoły zostały o rok odroczone i ogólnie jesteśmy przekonani, że kolejny rok w przedszkolu jest na chwilę obecną rozwiązaniem najlepszym. Zamieszania i nerwów z tym związanych jednak było sporo. 
Tymczasem już szykuje się kolejna burza, tym razem o edukację uczniów o specjalnych potrzebach. Nie wiem, czy dotknie ona nas osobiście, ale temat warto podjąć, skoro Ministerstwo Edukacji Narodowej zastanawia się nad zmianami, które być może będą nas dotyczyć.
Jestem przekonana, że nie ma rozwiązań idealnych dla wszystkich, ale tworzenie osobnych klas w masowych szkołach i automatyczne wrzucanie do nich wszystkich niepełnosprawnych uczniów zakrawa o pewną segregację oraz, wbrew zapewnieniom, stanowczo nie jest zgodne z ideą edukacji włączającej.
Czy na przykład dziecko z niepełnosprawnością ruchową nie może uczyć się w szkole masowej w zwykłej klasie? Uważam, że jak najbardziej powinno! Nie wyobrażam sobie wręcz tworzenia specjalnych klas „dla uczniów na wózkach”. Idąc dalej jestem zdania, że taka edukacja włączająca może być świetnym przygotowaniem do uczestnictwa w życiu społecznym w przyszłości, w tym do czynnego uczestnictwa w rynku pracy (siedząc przy komputerze osoba z niepełnosprawnością ruchową przecież może być tak samo sprawna jak inni). Społeczeństwo tymczasem będzie lepiej przygotowane do równego i zupełnie naturalnego traktowania na rynku pracy właśnie takich osób.  
Pójdźmy jednak dalej, bo niepełnosprawności są różne. Może w tych specjalnych klasach chodziło o dzieci z lekkim upośledzeniem umysłowym, chociażby z zespołem Downa, które w normalnych klasach „obniżają” poziom nauczania? Albo o odrębne klasy dla „niegrzecznych” dzieci ze spektrum autyzmu, które nie pozwalają zdrowym rówieśnikom skupić się na lekcji? Tutaj śmiem twierdzić, że sprawa jest bardziej skomplikowana i trzeba znaleźć rozwiązanie najlepsze w danym przypadku i w danych okolicznościach. 
Wiele dzieci ze spektrum autyzmu jest jednak w stanie poradzić sobie w klasach integracyjnych, a nawet w zwykłych masowych szkołach w zwykłych klasach, przy odpowiednim wsparciu ze strony nauczycieli i trzeba im takie wsparcie zapewnić. Nie sądzę, żeby czyniły one swoją obecnością krzywdę pozostałym dzieciom, wręcz przeciwnie – inne dzieci mogą wiele skorzystać i wiele się nauczyć. Dla Adasia najlepszym rozwiązaniem jest właśnie edukacja w gronie zdrowych rówieśników (gdyby była w pobliżu dobra szkoła integracyjna to byłoby idealnie, ale niestety o takiej nie słyszałam). Moje zdanie w tej sprawie jest poparte rozmowami w przedszkolu oraz z terapeutami. Nie wynika z mojego widzimisię. Zapewniam, że nie jestem mitomanką i nie zamierzam kosztem przyszłych kolegów szkolnych mojego syna spełniać swoich wybujałych ambicji. 
Są jednak dzieci, dla których – po rozważeniu wszystkich za i przeciw, sprawdzeniu dostępnych placówek, w ocenie rodziców popartej zdaniem terapeutów – najlepszym rozwiązaniem okazuje się szkoła specjalna. Nie chciałabym, żeby zabrzmiało to dyskryminująco, bo nie jest to moją intencją. (Sama przenosiłam dziecko z placówki zwykłej do integracyjnej i zamiast goryczy porażki czułam ogromną ulgę wynikającą z faktu, że moje dziecko ma wreszcie odpowiednie warunki.) Osobiście znam rodziców, którzy chcą swoje dziecko zapisać do szkoły specjalnej i którzy rękami i nogami bronią się przed koniecznością wysłania dziecka „do integracji” z powodu braku miejsc. Znam rodziców, którzy po przeniesieniu dziecka z placówki integracyjnej do specjalnej żałują, że nie zrobili tego wcześniej i mowa tutaj nie o placówce integracyjnej w tym gorszym, że tak się wyrażę, wydaniu, gdzie nikt do integracji nie jest przygotowany a kadra ma wszystko w poważaniu. 
Może przy okazji debaty nad kształceniem uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych warto byłoby też odczarować szkoły specjalne? Powiedzieć społeczeństwu, że jest to miejsce, gdzie niektóre dzieci mogą mieć po prostu dobre warunki, odpowiednią dla niech terapię i zapewnione bezpieczeństwo? I to wcale nie są "gorsze dzieci". Pojawiają się głosy, że w takich zwykłych szkołach w specjalnych klasach dzieci byłyby dyskryminowane przez pozostałych uczniów. Smutne, ale zapewne prawdziwe. W czasach mojego dzieciństwa „szkoła specjalna” była obelgą i to jest przykre. Warto coś w tym względzie zmienić.
Obecnie Adaś chodzi do publicznego przedszkola integracyjnego. Wraz z Adasiem do jednej grupy chodzą dzieci z innymi niepełnosprawnościami, oraz zdrowi rówieśnicy. Poziom grupy jest wysoki (tak przynajmniej twierdzą panie nauczycielki) i mam nadzieję, że obecność mojego dziecka w żaden sposób nie przeszkadza innym dzieciom w rozwijaniu ich talentów. Jest za to inny aspekt integracji, który traktuję jako pewną wartość dodaną. Adaś dołączył do swojej obecnej grupy przedszkolnej po roku, jako 4-latek i od razu spotkał się z dużą otwartością, tak po prostu. Nie wiem do dzisiaj, czy mieliśmy szczęście trafić akurat na taką grupę, czy to zasługa mądrze prowadzonej edukacji. Zapewne jedno i drugie. 
Wcześniej Adaś chodził do zwykłego, niepublicznego przedszkola. Doświadczenia mamy nie najlepsze. Ktoś mógłby uznać, że wobec tego jestem przeciwna edukacji włączającej. Nie! Wręcz przeciwnie. W przypadku szkoły podstawowej, po rozważeniu wszystkich opcji, odległości od palcówek i możliwości dziecka, chcemy podjąć właśnie taką próbę. Nie wiemy, czy się uda, ale spróbujemy. Z przedszkolem masowym nam się nie udało. Piszę jednak tutaj o jednym, konkretnym przedszkolu i jednym konkretnym dziecku i jeszcze dodałabym, że na pewnym – konkretnym – etapie rozwoju. 
Jedyny systemowy błąd, jaki wówczas dostrzegłam, to niedostateczna kontrola nad zapewnianiem uczniom takiej terapii, jaką mają wpisaną w orzeczeniu. Przedszkole środki z subwencji brało, nie zapewniając niestety nic w zamian poza godziną zajęć z logopedą z tygodniu. Nic. Nawet nauczyciela wspomagającego. Moje rozmowy z dyrekcją nie miały wspólnego mianownika. Ja rozmawiałam o odpowiednich warunkach do rozwoju dla mojego dziecka, a dyrekcja zapewniała mnie, że odpowiednie warunki do „przetrwania” są mu zapewnione. Kiedy więc po telefonie do kuratorium usłyszałam, że „warto rozmawiać” wiedziałam, że czas na zmianę.
Podsumowując - obecne zamieszanie nie jest o jedno rozwiązanie dobre dla wszystkich, ale o prawo do wyboru. Przynajmniej ja tak to widzę.
PS.2 Ciekawa jestem jak Czytelnicy bloga odbierają takie wywody.

środa, 20 kwietnia 2016

Może taka właśnie jest przyjaźń w autyzmie?

Niedawno przyszedł do Adasia kolega. Podobny do Adasia. Trochę pobawili się razem, trochę obok siebie. Porozmawiali. Najpierw jeden z nich o czymś mówił, potem drugi; czasami schodzili się we wspólnym temacie, po to by za chwilę znów się rozejść. Z boku patrząc coś nie pasowało, kiedy jeden z chłopców układał tory kolejki w jednej części pokoju, a drugi bawił się mapą w drugiej. Przez chwilę nawet miałam ochotę zachęcić ich do wspólnej zabawy, powiedzieć Adasiowi, żeby się zajął kolegą, bo przecież tak wypada.
Potem, patrząc na nich, pomyślałam, że może to właśnie tak ma być?
Obaj wydawali się zupełnie nieskrępowani sytuacją, zadowoleni i odprężeni. Tak, jakby w tej - z boku patrząc - nieco dziwnej sytuacji, nie było nic dziwnego. To mi coś nie pasowało, nie im.
Możliwe, że dlatego Adasiowi trudniej o taką swobodę, kiedy spotyka się z drugim kolegą. Kolegą nie podobnym do Adasia. Nie potrafi wytrzymać ciągłej potrzeby kontaktu, nieprzerwanej interakcji, zamieszania, nieustannego mówienia. Brakuje mu tej chwili, kiedy mógłby, zupełnie naturalnie i nieskrępowanie, odpocząć na moment, zagłębić się w swoich czynnościach i wrócić do wspólnej zabawy, jak gdyby nigdy nic.
Pomyślałam o Adasiu za parę - paręnaście lat. Może tak właśnie to będzie wyglądało?
Adaś będzie miał kolegę (jakiegoś hipotetycznego kolegę), który będzie przychodził i będą siedzieć w pokoju razem, ale jakby osobno. Może jeden opowie o wczorajszym meczu, a drugi o pociągach. A potem może znajdą na chwilę wspólny temat. Będą mieli ten komfort, że obaj będą mogli wspólnie pomilczeć przez chwilę i żaden z nich nie odbierze tego jako towarzyskiego afrontu.
Tak naprawdę to wcale nie byłaby chyba taka zła ewentualność...
Tymczasem na teraz, patrząc z boku, czuję, że chyba powinnam zaakceptować ten rodzaj wspólnego spędzania czasu. Pozwolić Adasiowi (i jego koledze) być sobą, skoro im w tej wspólnej-osobnej zabawie jest dobrze i skoro, wbrew pozorom, w tym wszystkim obecność tej drugiej osoby ma znaczenie.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Umawiamy

Dni spędzam na dzwonieniu. 
Zazwyczaj nie spodziewam się, że pójdzie łatwo i szybko, ale kiedy telefon znów pokazuje 50 prób połączenia i ciągle numer jest zajęty, zaczyna we mnie wzbierać złość. Rejestracja telefoniczna czynna w godzinach od 9-13 (względnie gdzieniegdzie do 14). Wypadałoby w tym czasie siedzieć przy biurku, a nie gdzieś-tam znikać w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do odbywania prywatnych rozmów telefonicznych. Praca czeka. Nie będę wymieniać, ile razy musiałam zrezygnować ze śniadania i/lub z obiadu, ponieważ przerwy przeznaczone na te czynności spędzałam z telefonem w ręku.
Potem jest euforia, jeśli sprawę uda się pozytywnie załatwić. Oddycham z ulgą i z radością wracam do codziennych obowiązków. Bywa też rozczarowanie takie, że mam ochotę rzucić wszystko...albo usiąść i płakać. Chociażby taki drobiazg, jak "na ten rok już nie rejestrujemy, prosimy dzwonić w styczniu 2017".
Bywają jednak i pozytywne zaskoczenia.
Telefon do poradni genetycznej. 
-Przykro mi, ale rejestrujemy teraz na sierpień...2017- pani z rejestracji jest chyba sama nieco zakłopotana koniecznością informowania o tym pacjentów.
"Na kiedy?!" myślę sobie, a następnie "tak źle to chyba jeszcze nie było, odkąd Adaś jest pacjentem tej poradni". Potem szybko musiałam zebrać myśli. Z doświadczenia wiem, że bycie pacjentem danej poradni zmienia postać rzeczy, więc tłumaczę, że to ma być wizyta kontrolna.
Doświadczenie mnie nie myliło.
(...)
-Ale rozmawiamy o kwietniu tego roku? - upewniam się na wszelki wypadek.
Po niespełna godzinie telefon z poradni genetycznej. "Wiedziałam, że to nie może być prawda, to by było zbyt piękne" myślę, odbierając telefon i zastanawiając się, na kiedy przełożą nam umówiony wcześniej termin. Tymczasem w słuchawce słyszę:
-Właściwie to zwolnił nam się termin na za tydzień.

Umawiamy kolejne wizyty lekarskie. Ten rok zapowiada się zupełnie inaczej, niż to zakładaliśmy na jego początku. Długo się wzbranialiśmy przed pogłębioną diagnostyką problemów Adasia, zaszywając się w bezpiecznym, bądź co bądź, status quo. Zresztą - nie tylko ten powód miał znaczenie. Przede wszystkim był to brak przekonania, że kolejne badania cokolwiek wniosą, że od kolejnych drzwi nie zostaniemy odprawieni z kwitkiem, że zostaniemy potraktowani poważnie i zwyczajnie - ludzko. Przecież w tylu miejscach już byliśmy. Setki razy opowiadaliśmy to samo, setki razy pokazywaliśmy tę samą opasłą teczkę z dokumentacją medyczną Adasia.
Niestety, dłużej już uciekać się nie da.

Zdecydowałam się też dodać tutaj, na blogu, zakładkę o Adasiu od strony medycznej. Nie chciałam tego robić, przyznaję szczerze. Skoro jednak szukamy, dzwonimy i zastanawiamy się, gdzie jeszcze możemy zapukać, może warto, żeby była.

PS. Jutro poniedziałek i kolejne dzwonienie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Niedziela w parku - po męsku

Dla Czytelników o mocnych nerwach. Adaś z tatą na placu zabaw.



PS. Wszystko było pod kontrolą ;)
Wiosna przyszła. W parku tłumy. Pół godziny Adaś obchodził plac zabaw, zanim zdecydował się pobawić. Czekał "aż ci wszyscy ludzie sobie pójdą", ale jakoś ludzie wcale nie chcieli sobie pójść ;)

niedziela, 3 kwietnia 2016

Wrocław na niebiesko

Byliśmy wczoraj koło niebieskiego Stadionu Wrocław. 
Udało nam się zobaczyć, jak stadion nie-świecący zamienia się w świecący. Dzisiaj rano Adaś z niezwykłą dokładnością opisał mi całą kolejność oświetlania, bo ja pamiętałam tylko, że się po prostu zaświecił, a to wcale nie było tak. Najpierw niebieski zrobił się dół po jednej stronie (prawej i lewej strony jeszcze Adaś nie rozróżnia, wolał pokazać ręką), potem po drugiej, a dopiero potem, w tej samej kolejności, zaświeciła się góra.
Była to też okazja, żeby porozmawiać dlaczego akurat tego dnia stadion świeci na niebiesko...
Nie wiem, czy wiele osób ten niebieski stadion zauważyło. Ale teraz nie chcę się nad tym zastanawiać. Dobrze, że w ogóle jest jakiś pomysł, żeby zwrócić uwagę na problemy osób z autyzmem. Taki czy inny.

W rozmowie z Adasiem wróciliśmy do obchodzonego niedawno Światowego Dnia Zespołu Downa. 
E-mail z przedszkola przyszedł, żeby zachęcić do przyjścia tego dnia w dwóch różnych, kolorowych skarpetkach. Jak Adaś miałby nie przyjść? W Adasia grupie jest dwóch chłopców z Zespołem Downa, z jednym z nich Adaś bardzo się zakolegował...choć jakoś zawsze wolę myśleć, że Adaś lubi po prostu Michałka, a nie kolegę-z-Zespołem-Downa. Wyjaśnienia tej zawiłej różnicy podejmę się może kiedy indziej, mam jednak nadzieję, że mniej-więcej wiadomo, o co chodzi. Michałek to Michałek, jest sobą i taki jest lubiany.
Mama też poszła do pracy w dwóch różnych skarpetkach. W pracy nikt nie pytał - albo skarpetki były niezauważalne, albo koledzy uznali, że nie wypada pytać, bo to oczywiste, że "po prostu" ubrały się nie do pary. Może szkoda? 
Kiedy Adaś już miał wszystko wytłumaczone i już, już miał wychodzić z domu, dramatycznym tonem zapytał:
-A kiedy one się znajdą?!
-Kto?
-No te...drugie skarpetki.
Trzeba więc było się wrócić i pokazać w szafie, że skarpetki wcale zgubione nie są.
Zakładanie skarpetek nie do pary okazało się dla Adasia trudne do przyjęcia. Wszystko może zrozumieć - że koledzy w przedszkolu, że taki dzień, wyraz solidarności...tylko jak można mieć różne skarpetki?!

Niebieski stadion był w teorii łatwiejszy do wytłumaczenia, ale wiem, że przed nami trudniejsza rozmowa... To nie będzie rozmowa o kolegach. Szykujemy grunt. 

Poniżej kilka zdjęć z wczoraj.




Były też takie widoki - Adasia ulubiony most wieczorową porą
A mama delektowała się posiadaniem aparatu.

piątek, 1 kwietnia 2016

2 kwietnia Światowy Dzień Świadomości Autyzmu

„Takie ładne i inteligentne dziecko nie może mieć autyzmu.” Może mieć. Autyzmu najczęściej nie widać, zwłaszcza z perspektywy osób nie mających z nim wcześniej do czynienia. Autyzm widać czasami w zachowaniu, w spojrzeniu, w mimice. Ale to wiedzą osoby „wtajemniczone”. Pozostali potrafią się nabrać na podawanie ręki, spojrzenie „przez” twarz, uśmiech. Troszkę przykre, że nabierają się na to również lekarze. Od nich także można usłyszeć, że dziecko nie ma autyzmu, bo się uśmiecha czy podaje rękę.
Nam, rodzicom dzieci ze spektrum autyzmu, takie zaprzeczanie wcale nie pomaga, nawet jeśli często wynika z dobrej woli rozmówcy. Nawet jeśli ma pocieszyć, przekazać, że wcale nie jest tak źle. Po jakimś czasie działa wręcz przeciwnie. Wprowadza niepotrzebny zamęt w głowie. Taki rodzic zaczyna się zastanawiać, że może to z nim jest coś nie tak, skoro „wszyscy wkoło” tego autyzmu nie widzą? Zamiast myśleć nad skutecznością terapii, myśli, czy jest ona w ogóle konieczna? Liczy, że autyzm minie, albo zniknie, a on nie mija – budząc jeszcze większą frustrację. Rozmyśla nad własną nieudolnością wychowawczą – bo skoro to miałby nie być autyzm to może jednak brak kompetencji wychowawczych? Wreszcie czuje samotność. Okropną samotność, kiedy próbuje się zwierzyć ze swoich problemów i słyszy, że „nie autyzm”, że minie, że synek sąsiadki...Z autyzmem zostaje więc sam.
Najczęstszym sygnałem alarmowym bywa opóźnienie rozwoju mowy. Łatwo je jednak przeoczyć. Są dzieci ze spektrum autyzmu, które mówią. Owszem, najczęściej zaczynają mówić z pewnym opóźnieniem w stosunku do rówieśników, ale mówią. Pediatra w porę nie zareagował. Wręcz zbagatelizował problem. Oczekiwanie na diagnozę logopedyczną trwało kilka miesięcy. I co? Dziecko, zanim zostało pokazane specjaliście, zaczęło mówić pełnymi zdaniami. Problem rozwiązał się sam. Piszę tutaj przede wszystkim o rodzicach, dla których wyraźnym i namacalnym sygnałem, że rozwój dziecka przebiega nieprawidłowo był właśnie ten brak mowy. Mowa jest – więc problemu nie ma. Trudno czasem wychwycić, zwłaszcza laikowi, różnicę pomiędzy mową a komunikacją. Mi było trudno. Absolutnym zaskoczeniem było dla mnie, kiedy podczas diagnozy sama, przez lustro weneckie, widziałam, że wysoko rozwinięta mowa nie pomaga mojemu dziecku w niczym. Przy tym mnóstwo, nieraz subtelnych, trudnych do wychwycenia, zachowań, które powinny zasugerować, że coś jest nie tak.
Autyzm jest różny. Ma wspólny mianownik w postaci kryteriów diagnostycznych, ale bywa różny. W spektrum autyzmu mieszczą się zarówno osoby wysokofunkcjonujące, praktycznie samodzielne, z określonymi trudnościami w zakresie umiejętności społecznych, jak i osoby niskofunkcjonujące, wymagające pomocy niemal we wszystkich codziennych czynnościach. Pomiędzy nimi jest wiele różnych obrazów autyzmu.
My, rodzice dzieci autystycznych, także jesteśmy bardzo różni. Tak sobie myślę od dosyć dawna, i odważę się to napisać – to my tworzymy pewien obraz autyzmu w świadomości społeczeństwa i kształtujemy pewne postawy wobec naszych dzieci (i nas samych). Oczywiście nie tylko my – w społeczeństwie krążą różne uprzedzenia i stereotypy, nieraz nawet nie wynikające ze złej woli. Jest też sporo życzliwości oraz chęci pomocy, czasem nieco ograniczanych przez zwyczajny brak wiedzy. Ale my też mamy wpływ na obraz autyzmu, na podejście do naszych dzieci. Są rodzice, którzy winią się za każde złe zachowanie dziecka, przepraszają na każdym kroku, przeżywając przy tym stres niesamowity, kiedy ich dziecko niechcący popchnie kogoś  w piaskownicy (jakby dzieci nieautystyczne nigdy na nikogo podczas zabawy nie wpadały). Ale są i tacy, którzy każde zachowanie dziecka tłumaczą autyzmem, pozwalając przy tym na wszystko. W razie pretensji „on przecież ma autyzm". W szkole od dziecka niczego nie wolno wymagać, bo „ono ma określone trudności”. Ma określone trudności, owszem, ale są rzeczy, które potrafi i takie, które może pojąć. Na miarę swoich możliwości. Jak mają się czuć dzieci z otoczenia, mające do czynienia z takim autyzmem? Niestety, w ten sposób wszystkie dzieci z autyzmem mają mniejsze szanse na społeczną akceptację...Choć wiem, jak trudno jest czasem ocenić, co mieści się w zakresie możliwości dziecka, a co już nie.
Bywa ciężko, rzecz jasna. Nie każde krzyczące i rzucające się na chodnik dziecko jest niewychowane. Trudne sytuacje? Tak, owszem, takie właśnie. I jeszcze takie: Adaś na przykład "pohukuje". Ostatnio jest troszkę lepiej, ale zdarzało się, że skupialiśmy na sobie uwagę połowy pasażerów autobusu.
Na koniec jeszcze napiszę, że autyzm to nie wstyd. Wielu osobom samo pisanie o tym może wydawać się dziwne, ale uwierzcie, że są ludzie zachowujący się jakby tak właśnie było. Jakby autyzm przekreślał wszelkie zalety dziecka, skreślał je na wstępie, czynił „innym”. Nie po prostu innym, ale innym-gorszym. Autyzm to nie wstyd. To jest nadal takie samo dziecko, jak przed diagnozą. Potrzebuje tylko odpowiedniej terapii na tu i teraz, żeby lepiej sobie radzić w życiu.

Jutro świecimy na niebiesko:
http://jim.org/polskananiebiesko

My planujemy wybrać się pod Stadion Wrocław.
Ponadto we Wrocławiu świecić na niebiesko będą: Teatr Muzyczny Capitol, Gren Tower Nokia, Sky Tower Punkt Widokowy oraz SEROWIEC Politechniki Wrocławskiej.