piątek, 27 grudnia 2013

Święta w domu, na szczęście

Udało nam się wyjść ze szpitala w poniedziałek przed Wigilią. Ściślej rzecz ujmując - lekarze pozwolili, uznając, że Adaś nie wymaga już leczenia szpitalnego, a właściwie - ku mojej radości - żadnego. 
Tyle, że Adaś w poniedziałek był akurat w wyjątkowo kiepskiej formie. Kilka dni wcześniej, zaraz po ustąpieniu gorączki, miał mnóstwo energii i apetyt za dwóch, ale potem jakoś oklapł. Był ciągle zmęczony, nie chciał za bardzo jeść. No i w poniedziałek było już bardzo nieciekawie. Nie chciał się obudzić rano. Potem odwrócił się do mnie plecami i tak leżał przez pół dnia. Jakby się zupełnie zawiesił. Lekarze mówili mi, że to normalne, dochodzi do siebie po infekcji. Ja się zastanawiałam, że może to przez ten autyzm? Nadchodzi zmiana, jakkolwiek pozytywna, to jednak zmiana. Codziennie rysowałam szpitalny plan dnia, zawsze taki sam (plany aktywności u nas naprawdę działają!), a tu nagle ma być inaczej. 
Wróciliśmy do domu i po paru godzinach znów jechaliśmy do szpitala. Adaś nam w domu zemdlał. Powtórzyło się dokładnie to samo, co tydzień wcześniej - światłowstręt, wywrócenie oczu i chwilowa utrata przytomności, ale tym razem bez związku z gorączką. Jeszcze się trochę zastanawialiśmy, że może coś z sercem. Bo jakby wszystkiego było mało, pani doktor w szpitalu wysłuchała u Adasia jakiś szmer. Może w przebiegu infekcji, ale do sprawdzenia. Więc przyszło nam to do głowy, choć czuliśmy, że to raczej coś neurologicznego.  
Znów około północy wylądowaliśmy na izbie przyjęć oddziału pediatrycznego. Adaś, już w całkiem dobrej formie, pytał czemu znów tu jesteśmy. Na szczęście po badaniach mogliśmy wrócić do domu. Tyle, że ze świadomością, którą ciężko przyjąć. Adaś najprawdopodobniej ma padaczkę. Dotąd zawsze napady miały związek z gorączką. Pierwszy raz zdarzyło się coś takiego.

Więc Święta w domu. Na szczęście w domu. Trochę podszyte strachem, czy się napad u Adasia nie powtórzy. Z ledwo co rozpakowaną torbą szpitalną, znów spakowaną i gotową "jakby co".
W domu - również dosłownie. Wszystkie plany na ten czas zostały pozmieniane. Nie wyjechaliśmy nigdzie. 
Cieszyliśmy się - że razem, że tak spokojnie i zwyczajnie. Adaś chyba też się cieszył.

Choinka, dzieło wspólne Adasia i mamy.
O 15 w Wigilię siedzieliśmy na środku pokoju i malowaliśmy choinki, robiąc jeszcze większy bałagan niż był i czekając, aż tata przywiezie od babci pierogi ulepione już na początku grudnia.

Perfekcyjna Pani Domu....chciałam powiedzieć,
perfekcyjny pomocnik przy pierogach ;)
Wielkie rodzinne lepienie pierogów było już dawno, na szczęście jeszcze przed chorobą Adasia. Babcia przygotowała farsz, ja lepiłam pierogi (małżonek nawet mi wyliczył dokładnie, że wyszło ich ponad 150), a Adaś perfekcyjnie układał te pierogi na tacy. Kiedy nasz mały pomocnik się znudził, musiałam przyznać, że nie potrafię ich sama tak ułożyć. Szczerze! Już wiem, w czym Adaś jest najlepszy - w układaniu pierogów :)


Ubieranie choinki
Wracając do Wigilii. Była wieczerza, czekanie na Świętego Mikołaja i śpiewanie kolęd. Żałuję, że nie nagrałam Adasia śpiewającego "Pójdźmy wszyscy do stajenki". Może jeszcze mi się uda. Adaś miał oczywiście wszystko rozpisane...a właściwie rozrysowane.
Rozmowa ze Świętym Mikołajem

Jak czytam, wszelakie wirusy krążą w powietrzu. My mamy niestety dwa na raz. 
Początkowo Adasia pobolewał brzuch. W połączeniu z lekką biegunką, obawialiśmy się, że to może jakiś wirus grypy jelitowej złapany gdzieś w szpitalu. Albo reakcja na antybiotyk i dużą ilość przyjmowanych w ostatnim czasie leków. Wczoraj brzuszek odpuścił, ale doszukałam się u Adasia kilku czerwonych plamek. Pierwsze dwie pojawiły się akurat na nadgarstkach, a że Adaś miał dużo świeżych wkłuć po wenflonach, jakoś im się za bardzo nie przyjrzałam. Dopiero około południa oświeciło mnie i sprawdziłam całe ciało. Niestety, kilka plamek na pleckach, jakaś na brzuchu, na nodze... 
Więc pierwszy dzień po Świętach również rozpoczęliśmy od wizyty w przychodni. Pani doktor uznała, że to albo ospa wietrzna, albo ugryzienia owadów. Ale skąd gryzące owady w grudniu? (Nie napiszę, co mi jako pierwsze przyszło do głowy, jeśli chodzi o gryzące owady w grudniu...) Popołudniu pierwsza plamka we włosach, więc raczej ospa. Dziwi mnie tylko zupełny brak gorączki. Trochę niepewności, ale i nadzieja, że już się nic więcej nie rozwinie. 
Adaś, jak tylko mu brzuszek odpuścił, odzyskał apetyt i teraz znów nadrabia zaległości jedzeniowe. Szczęśliwy, że nie musi chodzić do przedszkola.

piątek, 20 grudnia 2013

Znów szpital

Adaś znów jest w szpitalu, prawie od tygodnia. Już jest lepiej, sytuacja opanowana. 
Z każdą kolejną infekcją miało być lepiej, dziecko nabiera odporności. Tak przynajmniej mówią. U nas jest coraz gorzej. Tym razem po stanie dziecka i wynikach badań lekarze podejrzewali zakażenie ogólne. Słowo"sepsa" nie padło, ale i tak wiedziałam, co lekarka ma na myśli. Na szczęście podejrzenie to się nie potwierdziło. Wygląda na to, że jak zwykle Adaś zareagował bardzo wysoką gorączką na zwykłą infekcję górnych dróg oddechowych...Mam nadzieję...
Przez dwie noce walczyliśmy z gorączką dochodzącą do 41 stopni. Pierwszej nocy udało nam się zbić temperaturę, leki zadziałały. Do tego zimne okłady na czoło. Nie było łatwo, ale udało się. Myśleliśmy, że już najgorsze minęło. 
W dzień poszliśmy do przychodni. Lekarka stwierdziła zapalenie krtani, kazała leczyć objawowo, zbijać gorączkę i przepisała coś w razie pojawienia się duszności. 
Kolejnej nocy gorączka była jeszcze wyższa. Czuliśmy, że sami nie damy rady. Doszły dreszcze, Relsed  w razie wystąpienia drgawek mieliśmy już przygotowany. Jak tylko trochę zbiliśmy gorączkę, pojechaliśmy do szpitala. Adaś był w na tyle dobrym stanie, że przyszło nam nawet na myśli, czy nie lekko na wyrost. Ale z Adasiem to nigdy nie wiadomo, gorączka potrafi urosnąć dosłownie w kilka minut. 
Dobrze się stało. Tamta noc już była spokojna, choć gorączka rosła to leki działały. Najgorsze było następnego dnia. Gorączka rano 40 stopni, ale po lekach spadła. Adaś w dobrym humorze. Tak około południa wydał mi się ciepły. Poszłam do pielęgniarek - 36,9 stopnia. Nie dajemy leku. Potem Adaś kazał się cieplej ubrać, bo mu w nóżki zimo. A potem...siadł do obiadu i mrużąc oczy powiedział, że jest za jasno. Czułam już, że jest bardzo źle. Znów poszłam zmierzyć temperaturę - 37,4. Powiedziałam o tej nadwrażliwości na światło. Przyszła jedna lekarka, druga. Adaś już bardzo wykrzywiał buźkę od nadmiaru światła. Potem...na chwilę stracił przytomność, zaczął się ślinić. Drgawki gorączkowe, ale tym razem wyglądało to inaczej niż ostatnio. Temperatura urosła do 40 stopni, dostał dożylnie paracetamol, kroplówkę. Raz oddychał bardzo wolno, potem bardzo szybko. Wyglądał źle, bardzo źle, był spuchnięty i siny. Tak było przez trzy godziny.
Denerwował mnie spokój lekarki. Mówiła, że musimy zaczekać, zobaczymy, jak dziecko zareaguje na leczenie, trzeba czasu, wszystko jest pod kontrolą. Jednocześnie nie ukrywała, że podejrzewają bardzo ciężkie zakażenie. 
Okropna bezsilność. Siedziałam przy Adasiu i opowiadałam mu, że musi dzielnie walczyć, w domu czeka choinka. Póki nie spał, trzymałam się. Jak zasnął, nie mogłam opanować łez. 
Po trzech godzinach kolejny lek na gorączkę. Adaś się obudził. Zmęczony, ale jakby wrócił.Ogromna ulga, choć traktowana jeszcze wtedy z pewną niepewnością. 
Potem gorączka jeszcze wracała, kolejne nieprzespane noce. Na szczęście nic już się takiego nie działo. 

Od wczoraj Adaś ma się zupełnie dobrze. Rozrabia razem z kolegą z sali. Jak zwykle - starszym. Problem tylko taki, że traktuje szpital jak dom. I pytanie czy uda nam się wyjść przed świętami.