piątek, 24 lutego 2017

Grypa

Nasze życie powoli wraca na normalne tory – że tak zacznę zupełnie wprost.
Ostatnie tygodnie były ciężkie, przechorowane, z pobytem w szpitalu włącznie. Lęków tyle wróciło, że głowa mała. Chociaż Adaś zasadniczo doszedł już do siebie, w najbliższych planach mamy wizytę u okulisty, a potem pobyt na neurologii. Pozostaje nadzieja, że nic się już więcej nie będzie działo.
Grypa dopadła Adasia. Krążyła pod koniec stycznia wszędzie, media alarmowały, że terminów do lekarzy rodzinnych zaczyna brakować. Unikaliśmy wiec na tę okoliczność zatłoczonych miejsc, hipermarketów, przychodni i tak dalej. Przedszkolną epidemię Adaś przetrwał. Trzymał się twardo. W swojej grupie był jednym z ośmiorga dzieci uczęszczających do przedszkola. Tegoroczny wirus okazał się zresztą i tak mniej dotkliwy niż ten z ubiegłego roku, który sprawił, że przez calutki jeden tydzień z dwudziestoosobowej grupy do przedszkola nie uczęszczał nikt, a dzieci zaraziły wszystkich wkoło – rodziców, rodzeństwo, babcie, wujków, ciotki, a nawet sąsiadki. Więc tym razem wydawało się, że przeszło bokiem, ominęło nas - nie wiem jakim cudem. Pod koniec stycznia frekwencja przedszkolna wróciła do normy i przez dwa tygodnie był spokój. Niebezpieczeństwo wydawało się zażegnane.
Mieliśmy jechać na parę dni w góry. Przypominam sobie o tym dopiero teraz, kiedy jako tako wracamy do psychicznej równowagi, kiedy Adaś wrócił po dłuższej nieobecności do przedszkola, i kiedy przespał pierwszą od niemal trzech tygodni noc we własnym pokoju.
Jak nigdy zimą nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, tak w tym roku postanowiliśmy to zmienić. Wyjazd planowaliśmy od dawna. Adaś, który nigdy w życiu nie był jeszcze w górach, cieszył się ogromnie. Mieliśmy nawet ambitny plan spróbować w tym roku z nauką jazdy na nartach. Może by się udało, a nawet jeśli nie – to co z tego, skoro sam zainteresowany podchodził do sprawy nad wyraz entuzjastycznie? W przeddzień wyjazdu walizka była spakowana, wszystko dopięte na ostatni guzik, a przy drzwiach czekały nieużywane od niemal 10 lat narty.
W nocy Adaś obudził się z gorączką. Początkowo łudziliśmy się, że może to z emocji, ale nad ranem nie mieliśmy już wątpliwości, że to nie z emocji.
Czekała nas zupełnie inna rzeczywistość. Nierówna walka z gorączką i wysiłek, żeby udało się przejść infekcję bez pobytu w szpitalu.
Tego, co się działo przez tamte trzy dni i noce nie chcę nawet opisywać. Myślę, że ten, kto ma dziecko reagujące na gorączkę podobnie jak Adaś, może to sobie – niestety – wyobrazić. Gorączka rosła do ponad 40 stopni, leki przeciwgorączkowe zaczynały działać po godzinie lub dwóch i zbijały temperaturę do 38 stopni. Następowała może godzina względnego spokoju. Potem gorączka znów zaczynała gwałtownie rosnąć i zaczynało się odliczanie, kiedy będziemy mogli podać kolejny lek przeciwgorączkowy. Przy tym ciągle musieliśmy się liczyć z ryzykiem drgawek gorączkowych. Z perspektywy czasu widzę, że chłodne okłady naprawdę wiele pomagały; być może to tylko dzięki nim udało nam się wytrwać w domu dwie pełne doby od momentu pojawienia się gorączki.
W niedzielę nie było jeszcze najgorzej. Owszem, było ciężko, ale dawaliśmy radę. W nocy nie spaliśmy wcale, ale udało się – nie trzeba było jechać do szpitala. W poniedziałek rano poszliśmy do przychodni. Popołudniu widziałam już, że nocą nie damy rady opanować gorączki. Czułam, że albo pojedziemy do szpitala popołudniu, zawczasu, kiedy gorączka jest bardzo wysoka, ale mimo wszystko jeszcze pod kontrolą, albo w nocy będziemy wzywać karetkę. To nigdy nie są łatwe wybory. Zawsze jest też gdzieś ta złudna nadzieja "a może tym razem się jednak uda?"
Nie udało się. Wieczorem było już mocno nieciekawie. Doszły dreszcze. Przez dwie godziny widzieliśmy, że jeśli chodzi o drgawki gorączkowe jest to raczej kwestia "kiedy" i "jak silne" a nie "czy"...
Na szczęście w szpitalu w miarę szybko udało się opanować gorączkę (kroplówki). Jeden dzień spędziliśmy na korytarzu z powodu przepełnienia, no i dowiedzieliśmy się, że to jest grypa, a nie wirus grypopodobny, siejąc tym samym lekką panikę na oddziale. Tak się niby mówi, że "grypa panuje" i stąd tylu pacjentów na oddziale pediatrycznym, ale tak naprawdę to Adaś był jednym z dwójki dzieci, które miały grypę.
Po trzech dniach udało nam się wrócić do domu i miał już być spokój, już miało być dobrze, mieliśmy odetchnąć i wrócić do codzienności - może poza tym, że Adaś mimo wszystko dostał antybiotyk i miał go brać jeszcze przez tydzień. Spokój jednak zniknął jeszcze tego samego wieczora, kiedy Adaś dostał ataku padaczki, tym razem już bez gorączki.
Z tą gorzką świadomością zostaliśmy. Czekamy, aż miną dwa tygodnie od zakończenia kuracji antybiotykiem i aż będzie wolny termin  na diagnostykę neurologiczną. Ten, który ustalaliśmy pół roku temu, niestety przepadł - bo wypadał akurat teraz, czyli kiedy Adaś jest tuż po infekcji.
Po drodze wyszło jeszcze trochę spraw i znów wylądowaliśmy ze skierowaniem na neurologię, znów telefony, umawianie, rozważanie i konkluzja, że najlepiej zaczekać, aż będzie można Adasiowi jakieś badania wykonać z nadzieją, że nic się nie będzie działo.
Tymczasem jednak wszystko wróciło na zwyczajne tory. Adaś chodzi do przedszkola, my do pracy. I nawet wieczorami spokojnie ogarniam kuchnię, podczas gdy Adaś śpi.