Pół roku temu media obiegł opis sytuacji, która zdarzyła się w trakcie Wielkanocnej Mszy w pewnej małej miejscowości w Polsce. Podczas liturgii ksiądz wyprosił z kościoła matkę z niepełnosprawnym chłopcem, zarzucając jej....brak mądrości. Głupotę, mówiąc kolokwialnie, choć słowo to nie padło. Głupotą więc miało być pozostawanie w kościele i nie domyślenie się, że jej dziecko księdzu (i w domyśle innym wiernym) po prostu przeszkadza...
Smutne to bardzo. Trudno mi wyobrazić sobie większy brak empatii, zrozumienia, brak człowieczeństwa wręcz. Tym bardziej smutne, że w ocenie sytuacji pomylić się nie dało. To nie było dziecko z autyzmem; takie dzieci często są niesprawiedliwie osądzane, a za ich zachowanie wini się samo dziecko, rodziców, metody wychowawcze. To było dziecko z ciężkim porażeniem mózgowym – nie chodzące, nie mówiące, nie widzące. Ksiądz więc wiedział, że tu nie o wychowanie chodzi. Chodziło więc tylko i wyłącznie o to, że przeszkadza.
Jednostkowy przypadek, ludzie są różni, każdy popełnia błędy i tak dalej. Trudno jednak uznać, że nic się nie stało, skoro to jedno zdanie mogło zburzyć czyjeś pojęcie o własnym miejscu w świecie, zabrać sens codziennego wysiłku, wbić w ziemię...bardziej niż niepełnosprawność dziecka.
Taka sytuacja nigdy nie powinna była mieć miejsca, a jednak się zdarzyła.
Tymczasem o codzienności. Skąd mi się wzięło, że postanowiłam napisać o (niepełnosprawnych) dzieciach w kościele? Ano z rozejrzenia się wkoło, jeśli mam być szczera.
Mnie osobiście nigdy żadna przykrość nie spotkała, choć chodziliśmy z Adasiem do kościoła co tydzień i pomimo najszczerszych chęci, bywało różnie. Adaś kościoła nie lubi. Lepiej jest, jeśli nie ma organisty. Nie oznacza to niestety, że wtedy jest zupełnie dobrze. Ostatnio udaje nam się przyjść na jakieś 10-15 minut i stoimy w przedsionku. Tyle.
Moja koleżanka pokazała jakiś czas temu w Internecie zdjęcie kościoła otwartego, z kącikiem dla dzieci na dodatek. Co prawda nie w Polsce, a w dalekiej Australii i co prawda kościół nie był katolicki, ale protestancki. Gdyby tak u nas...Marzenie! W przypadku takiego dziecka, jak Adaś, myślę, że byłoby to rozwiązanie idealne. Moglibyśmy przyjść, kiedy jest pusto, nie ma tłumów, dźwięków i słów, sprawiających Adasiowi dyskomfort. Kiedy byliśmy z mężem w Anglii, jeszcze zanim urodził się Adaś, chodziliśmy do kościoła, w którym na czas kazania dzieci szły do salki obok. Tam rysowały, śpiewały i miały swoje zajęcia. Potem wracały i razem z rodzicami uczestniczyły w dalszej części mszy. Uważałam to za bardzo dobre rozwiązanie - ktoś zrozumiał, że dziecko, mimo najlepszych chęci, godziny w spokoju nie wysiedzi. Ono musi coś robić, a jeśli rysuje, śpiewa czy nawet biega na temat związany z niedzielną Ewangelią - tym lepiej.
Tymczasem pod zdjęciem, ku mojemu zdziwieniu, pojawiły się pełne oburzenia głosy. Dziecko od małego ma znać powagę miejsca. Jak się dziecko na mszy zachować nie umie, to niech go rodzice nie przyprowadzają. Czarę goryczy przelały żale pewnego studenta, który opisywał, jak to kiedyś całą mszę musiał wytrzymać z dzieckiem, które podskakiwało. Pomyślał ponoć, że "biedny chłopiec jest na pewno chory i pobudliwy", co nie przeszkodziło mu, by w myślach mieć ochotę wynieść chłopca z kościoła i sprawić mu lanie (!) Miałam nawet ochotę coś napisać, ale uznałam, że emocje najlepszym doradcą w takich wypadkach nie są.
Rozejrzałam się wkoło i znów ze zdziwieniem stwierdziłam, że takie postawy nie są rzadkością.
Przemyślałam sobie później to i owo. Jedyne rady, jakie ja słyszałam od księży, jeśli chodzi o dziecko z autyzmem, mające problem z zachowaniem w kościele, to stać pod kościołem albo przychodzić na zmianę z mężem.
Można by nawet taką argumentację przyjąć w przypadku małych dzieci, które po prostu wyrosną, dojrzeją.
Są jednak dzieci, które nigdy być może nie dojrzeją. Które zawsze będą kręcić się w kółko, trzepotać rączkami...
Jak o tym wszystkim myślę, to trochę mi jednak przykro, bo czuję, że kościół TAKICH dzieci/dorosłych po prostu nie chce.
Bo oni przeszkadzają...
PS. Mój Adaś kiedyś tak się kiwał. Całe 20 minut. A ja byłam dumna, że wytrzymywał i słuchał nawet i wiem, że było to 200% jego możliwości.
Tymczasem o codzienności. Skąd mi się wzięło, że postanowiłam napisać o (niepełnosprawnych) dzieciach w kościele? Ano z rozejrzenia się wkoło, jeśli mam być szczera.
Mnie osobiście nigdy żadna przykrość nie spotkała, choć chodziliśmy z Adasiem do kościoła co tydzień i pomimo najszczerszych chęci, bywało różnie. Adaś kościoła nie lubi. Lepiej jest, jeśli nie ma organisty. Nie oznacza to niestety, że wtedy jest zupełnie dobrze. Ostatnio udaje nam się przyjść na jakieś 10-15 minut i stoimy w przedsionku. Tyle.
Moja koleżanka pokazała jakiś czas temu w Internecie zdjęcie kościoła otwartego, z kącikiem dla dzieci na dodatek. Co prawda nie w Polsce, a w dalekiej Australii i co prawda kościół nie był katolicki, ale protestancki. Gdyby tak u nas...Marzenie! W przypadku takiego dziecka, jak Adaś, myślę, że byłoby to rozwiązanie idealne. Moglibyśmy przyjść, kiedy jest pusto, nie ma tłumów, dźwięków i słów, sprawiających Adasiowi dyskomfort. Kiedy byliśmy z mężem w Anglii, jeszcze zanim urodził się Adaś, chodziliśmy do kościoła, w którym na czas kazania dzieci szły do salki obok. Tam rysowały, śpiewały i miały swoje zajęcia. Potem wracały i razem z rodzicami uczestniczyły w dalszej części mszy. Uważałam to za bardzo dobre rozwiązanie - ktoś zrozumiał, że dziecko, mimo najlepszych chęci, godziny w spokoju nie wysiedzi. Ono musi coś robić, a jeśli rysuje, śpiewa czy nawet biega na temat związany z niedzielną Ewangelią - tym lepiej.
Tymczasem pod zdjęciem, ku mojemu zdziwieniu, pojawiły się pełne oburzenia głosy. Dziecko od małego ma znać powagę miejsca. Jak się dziecko na mszy zachować nie umie, to niech go rodzice nie przyprowadzają. Czarę goryczy przelały żale pewnego studenta, który opisywał, jak to kiedyś całą mszę musiał wytrzymać z dzieckiem, które podskakiwało. Pomyślał ponoć, że "biedny chłopiec jest na pewno chory i pobudliwy", co nie przeszkodziło mu, by w myślach mieć ochotę wynieść chłopca z kościoła i sprawić mu lanie (!) Miałam nawet ochotę coś napisać, ale uznałam, że emocje najlepszym doradcą w takich wypadkach nie są.
Rozejrzałam się wkoło i znów ze zdziwieniem stwierdziłam, że takie postawy nie są rzadkością.
Przemyślałam sobie później to i owo. Jedyne rady, jakie ja słyszałam od księży, jeśli chodzi o dziecko z autyzmem, mające problem z zachowaniem w kościele, to stać pod kościołem albo przychodzić na zmianę z mężem.
Można by nawet taką argumentację przyjąć w przypadku małych dzieci, które po prostu wyrosną, dojrzeją.
Są jednak dzieci, które nigdy być może nie dojrzeją. Które zawsze będą kręcić się w kółko, trzepotać rączkami...
Jak o tym wszystkim myślę, to trochę mi jednak przykro, bo czuję, że kościół TAKICH dzieci/dorosłych po prostu nie chce.
Bo oni przeszkadzają...
PS. Mój Adaś kiedyś tak się kiwał. Całe 20 minut. A ja byłam dumna, że wytrzymywał i słuchał nawet i wiem, że było to 200% jego możliwości.