Temat długi jak rzeka i szczerze mówiąc dla mnie bardzo trudny. Relacje rodziców dziecka z personelem medycznym. Organizacja opieki medycznej nad małym pacjentem. Procedury.
Piszę to dzisiaj, bo świeżo jestem po kilku rozmowach telefonicznych z oddziałem neurologii dziecięcej, na który Adaś miał być przyjęty we wrześniu. Nie były to łatwe rozmowy, tym razem jednak nie ze względu na sposób komunikacji. Wręcz przeciwnie – pod tym względem byłam nawet pozytywnie zaskoczona. A jednak konkluzje tych rozmów nie napawają mnie optymizmem.
W ich efekcie podjęliśmy z mężem niełatwą decyzję, ale jedyną możliwą na ten moment. Zrezygnowaliśmy z diagnostyki na oddziale neurologicznym, mając jednocześnie świadomość, że nie uciekniemy przed koniecznością dokładniejszego przebadania Adasia od strony neurologicznej. Szukamy innych możliwości.
Wyszłam z tych rozmów okropnie przybita. Z poczuciem niezgody na obecny stan rzeczy. Z poczuciem nieadekwatności – bo gdzieś z tyłu głowy mam myśl, że tak po prostu jest i trzeba się na to zgodzić. Wszyscy podlegają tym samym regułom i nikt nie protestuje. Wszyscy akceptują, ja tylko mam problem. Wreszcie czuję pewną bezsilność, bo najprawdopodobniej jest tak, że innej drogi nie ma. Przez jakiś może czas będę żyła własną naiwnością, własnym buntem, pytaniem dlaczego nikt niczego z tym nie zrobi, a potem - śmiać się będę z tej swojej naiwności.
W celu wykonania jednego badania dziecko jest przyjmowane na oddział, co ze względu na konieczność narkozy jest dla mnie jak najbardziej zrozumiałe. Rozumiem, że nikt mi nie powie, ile dokładnie dni dziecko będzie hospitalizowane - nigdy nie wiadomo, czy będą potrzebne dodatkowe badania i tak dalej. Ale sprawa wygląda tak, że chodzi o jedno badanie i minimum tydzień czekania na nie na oddziale.
Przyjęcie w czwartek, ale tylko po to, żeby pacjenta mieć na stanie. Poza tym nic. Po czwartku następuje piątek -lekarz przeanalizuje dokumentację i może zaplanuje jakieś badania. Potem weekend. W weekendy standardowo nic się nie dzieje. Jak dobrze pójdzie badanie zostanie wykonane w środę, jak gorzej - w piątek.
W naiwności więc swojej pytam, czy przyjmowanie pacjenta w czwartek ma sens, skoro ktokolwiek się nim zajmie po weekendzie, jakbym nie wiedziała, że te dodatkowe 4 dni na oddziale bez wyraźnej potrzeby są konieczne, żeby spełnić wymogi NFZ-u.
Pani z sekretariatu uprzejmie i cierpliwie odpowiada na moje pytania. W końcu mi przerywa, mówiąc, że wie, o co mi chodzi - o to, żeby nie być z dzieckiem na oddziale dłużej, niż jest to konieczne. Wyjaśniam, że byliśmy już w tym samym szpitalu, na innym oddziale, zdecydowanie dłużej niż to było konieczne.
-Więc proszę się przygotować, że tutaj również tak będzie.
...
To nie było nieuprzejme. To było do bólu szczere.
Powszechnie znane. Mam wrażenie, że wszyscy się na to godzą i nie rozumiem dlaczego. Rozumiem, dlaczego godzą się na to rodzice małych pacjentów. My nie mamy, albo nie widzimy, innego wyjścia. Dlaczego jednak nikt odgórnie tego nie ruszy, dlaczego całe społeczeństwo się na to zgadza?
Dziecku nie jest wszystko jedno czy spędzi na oddziale 3-4 dni czy ponad tydzień. Czym innym jest konieczność pobytu w szpitalu. Byliśmy tydzień, byliśmy i 10 dni, jak trzeba było. Nie narzekałam. Nie miałam dylematów - bo trzeba było. Czym innym jednak jest świadomość, że absolutnie nie trzeba i chodzi tylko i wyłącznie o procedury finansowania.
Społeczeństwu, brutalnie rzecz biorąc, dobro mojego dziecka, czy jakiegoś innego konkretnego dziecka, może być względnie obojętne.
Szerzej jednak sprawę ujmując - o ile wydłużają się kolejki oczekiwania na miejsce na oddziale, skoro połowa pacjentów mogłaby być hospitalizowana znacznie krócej?
Jaki to wydatek ze wspólnej kasy, do której wszyscy się dokładają? Do tego na czas pobytu z dzieckiem w szpitalu pracujący rodzic dostaje zwolnienie lekarskie (zakładam, że dostaje, choć w praktyce nie zawsze tak jest). W przypadku mniejszych firm zasiłek opiekuńczy wypłaca ZUS. Nawet przy przeciętnych zarobkach 10 dni zwolnienia to kilkaset złotych.
Rodzic traci 20% zarobków za czas nieobecności w pracy. Do tego płaci za pobyt w szpitalu z dzieckiem - za 10 dni wyjdzie około 200 PLN. Po przeliczeniu kosztów - i to piszę tylko o kosztach finansowych, nie licząc pozostałych - wychodzi na to, że prywatnie jest...taniej.
Przede wszystkim jednak trudno uznać, że dla kilkulatka ponad tydzień w szpitalnych ścianach ot tak, dla zasady, ma jakiś wyższy cel.
W przypadku Adasia, akurat teraz, kryzys mamy i tak, więc byłoby tylko gorzej...