środa, 30 sierpnia 2017

W temacie szkoły

Na początku roku pisałam, że przed nami czas wyboru szkoły dla Adasia (Projekt szkoła). Przez ostatnie pół roku działo się w tym temacie sporo, tutaj jednak milczałam, trochę z braku czasu, a trochę z przekonania. Chciałam napisać wszystko w podsumowaniu, kiedy szkoła będzie już wybrana, a Adaś wpisany na listę uczniów. Tak naprawdę do ubiegłego czwartku sprawa była otwarta. Dopiero na dniach wszystko się wyjaśniło, niestety po naszej myśli. Naiwnie, pisząc poprzedni wpis o szkole, zakładałam, że mamy wybór...
W te pół roku odbyliśmy niejedną rozmowę na temat przyszłości edukacyjnej Adasia. Rozmawialiśmy w przedszkolu, rozmawialiśmy z osobami pracującymi z Adasiem w ramach WWR. Kompletowaliśmy dokumenty i opinie potrzebne w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Nie było mi łatwo czytać niektóre z nich, ale choć na początku miałam ochotę zaprzeczyć, dziś wdzięczna jestem, że były prawdziwe. Byliśmy u psychiatry po stosowne zaświadczenie. Na zaświadczeniu został wpisany HFA (czyli tzw. autyzm wysokofunkcjonujący, o czym jeszcze kilka lat temu mogliśmy pomarzyć; tak mi się wtedy lekko z tego powodu zrobiło), pani doktor jednak, nie owijając w bawełnę podkreślała, że dziecko potrzebuje odpowiednich warunków na ścieżce edukacyjnej i że łatwo nie będzie.
W marcu Adaś miał testy w poradni psychologiczno-pedagogicznej i pozostało nam w sumie czekać na orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego wydane na kolejny etap edukacyjny. O ile dobrze sobie przypominam, w którymś momencie zastanawiałam się nawet, czy Adaś w ogóle takie orzeczenie otrzyma...
Odbyliśmy kilka spotkań w różnych szkołach podstawowych. W każdej z nich rzeczowa rozmowa, omówienie możliwości, wyzwań i potencjalnych problemów. Między innymi byłam na rozmowie z panią dyrektor naszej rejonowej szkoły. Pani dyrektor, zorientowana w temacie autyzmu tak, że aż mi zaimponowała, spokojnie opowiedziała, jakie rozwiązania szkoła stosuje, czego mogę oczekiwać, ale jednocześnie wprost mówiła, że łatwo nie będzie. Szkoła jest za duża, za głośna, przepełniona, z lekcjami na trzy zmiany. Zapewniła, że jeśli się zdecydujemy na tą placówkę, będą się starać, na ile mogą, ale nie gwarantuje powodzenia.
Ze wszystkich tych rozmów o szkole dla Adasia wyłonił się nam jeden konkretny obraz - najlepszym rozwiązaniem będzie dobra szkoła integracyjna. Zasadniczo każda z osób, z którymi rozmawialiśmy (a są to osoby znające Adasia po kilka lat, często przez całą przedszkolną "karierę", znające go na tle innych dzieci, na tle wymagań szkolnych), odradzała szkołę masową. Decyzję przypieczętowały zapisy w orzeczeniu o potrzebie kształcenia specjalnego, które wyraźnie wskazywały na szkołę integracyjną, jako zalecaną formę kształcenia.
Szczerze powiem - spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Jeszcze nie tak dawno realnie zakładaliśmy posłanie Adasia do szkoły rejonowej, jako całkiem optymalne rozwiązanie. Musiałam przemyśleć to i owo, przeorganizować własne podejście do tematu.
Jedną ze szkół, które odwiedziliśmy, była szkoła terapeutyczna dla dzieci z autyzmem. Kameralne, 4-osobowe klasy, przyjmuje dzieci w normie intelektualnej. Bardzo przyjazne miejsce, które poważnie na którymś etapie rozważań nad szkołą braliśmy pod uwagę, z lekkim zastanowieniem tylko czy Adaś wymaga "aż takiego wsparcia"? Gdybyśmy tylko mieszkali bliżej...Ostatecznie zadecydowała odległość, albo - nie tyle odległość, co czas dojazdu. Biorąc pod uwagę wrocławskie korki, konieczność przedarcia się w godzinach szczytu z przez całe miasto, a potem jeszcze dojazd do pracy, pomijając wszystko inne logistycznie nie dalibyśmy rady. A Adaś - no cóż, spędzałby czas przeznaczony na odpoczynek i zabawę w samochodzie.
W każdym razie, w czasie kiedy jeszcze rozważaliśmy taką opcję i kiedy trochę mimochodem w przedszkolu tata Adasia poruszył ten temat, usłyszał, że taka szkoła wcale nie byłaby na wyrost. Adasiowi bliżej do szkoły terapeutycznej niż masowej. Szczerze - trudne to, przetrawić musiałam, ale może faktycznie tak jest? Potem jeszcze był temat orzeczenia o niepełnosprawności, bo w tamtej szkole wszystkie dzieci mają i jego brak trochę nam (i szkole przede wszystkim) sprawę by utrudniał. Pozostało tylko wspólne pokiwanie głowami, że komisja - trwająca z reguły 5 minut - raczej Adasiowi nie przyzna takiego orzeczenia. To są problemy, które widać widać w grupie, w określonych sytuacjach. Nie podczas 5-minutowej rozmowy jeden na jeden z dorosłym. W końcu inteligentny jest chłopak i urzekający elokwencją, niektórzy nawet utrzymują, że patrzy w oczy, więc autyzmu nie widać. Chyba, że ktoś wie, na co patrzyć, wie jak zapytać...ale to rzadkość, nieliczni mają takie kompetencje.

Zdecydowaliśmy więc, że szkoła będzie integracyjna i mur - w gminie takiej nie ma. Nie mogąc uwierzyć, że w sporej gminie (nie, nie Wrocław) naprawdę nie ma szkoły integracyjnej, obdzwoniłam co się dało i...faktycznie nie ma. Nie ma nawet oddziału integracyjnego. Nie wiem czy bardziej byłam rozgoryczona, czy zdziwiona.
Znaleźliśmy dobrą publiczną szkołę integracyjną w sąsiedniej gminie, tata Adasia był na rozmowie, obejrzał szkołę i wydawało się, że znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Dyrekcja zapewniła, że miejsca mają i nie powinno być problemu, chociaż dziecko jest spoza gminy.
Znów więc telefon i pytanie, załatwianie, kombinowanie. W Wydziale Edukacji przyznali, że przyjmują czasem uczniów z naszej gminy, trzeba to tylko formalnie załatwić. Nasza gmina stwierdziła, że oni nie wyślą "bo to tak nie działa". W końcu pomiędzy telefonami do jednej gminy ("nie da się") i do drugiej gminy ("pani napisze wniosek, gmina nam prześle"), mieliśmy z mężem ochotę walić głową w mur, albo powiedzieć paniom urzędniczkom, żeby same między sobą skonsultowały wszelkie "da się" i "nie da się" w oparciu o odpowiednie akty prawne.
Ostatecznie gminy sobie wyjaśniły, że jest taka możliwość, teoretycznie przynajmniej, żeby nasza gmina przesłała dokumenty do gminy sąsiedniej, a gmina sąsiednia przyjęła nasze dziecko do szkoly integracyjnej. Zjawiłam się więc w odpowiedniej jednostce przy Urzędzie Gminy z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego, żeby złożyć wniosek o szkołę integracyjną. Panie bardzo miłe, chętne pomóc, tylko zupełnie nie zorientowane ani co ja mam im dać, ani co one mają przesłać. Cała sytuacja, kiedy to ja mówiłam, jak to formalnie załatwić, była w pewnym sensie nawet zabawna. Mniej mi jednak do śmiechu było, gdy zastanowiłam się, co się dzieje z innymi uczniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych z naszej gminy? Nigdy nie przychodzą rodzice tacy jak ja? Nie wnioskują o zapewnienie dziecku kształcenia zgodnego z zapisami orzeczenia? Miałam wrażenie, że naprawdę jestem pierwszym rodzicem, który zgłasza się w takiej sprawie.
Tyle mogliśmy w temacie zrobić. W połowie wakacji dostaliśmy pismo w sprawie wybranej przez nas szkoły integracyjnej. Przyjmą nasze dziecko w ramach wolnych miejsc, z ostateczną decyzją muszą jednak poczekać do końca sierpnia. Pod koniec sierpnia przyszła decyzja odmowna.
Tyle w temacie.

Została nam szkoła rejonowa, która być może byłaby rozwiązaniem w jakiś tam sposób akceptowalnym, gdyby nie to, że jest to szkoła-moloch, w której uczy się około 1200 dzieci. Lista nowo przyjętych uczniów to 5 klas pierwszych i 3 zerówki do tego, sumie ponad 200 dzieci. Dzieci w szkolnym budynku i tak ledwo się mieszczą, więc chodzą na trzy zmiany. Siłą rzeczy przy tylu uczniach szkoła jest głośna, zatłoczona, a nauczyciele mają mniejsze możliwości, by poświęcić każdemu dziecku odpowiednią ilość czasu i uwagi.
Od tygodnia wczytuję się w rozporządzenia (w tym wszystkim nie wiem nawet czy stare czytać, czy nowe i które są te obowiązujące), licząc że natknę się gdzieś na zapis, że gmina musi...naiwnie.
Dzwonimy z mężem, gdzie się da.
Mąż zadzwonił do gminy, która przysłała nam decyzję odmowną..
- Proszę nie robić sobie nadziei. Zawsze mogą państwo sami postarać się o utworzenie we własnej gminie szkoły integracyjnej.
Zadzowniłam do naszej gminy.
-Ale czego pani od nas oczekuje? Dziecko pójdzie do szkoły rejonowej i tyle.
Tłumaczę więc, że oczekuję zapewnienia dziecku odpowiednich warunków do nauki. Wyjaśniam, że rejonowa szkoła jest duża i przepełniona, że to nie są odpowiednie warunki dla dziecka z autyzmem (szczerze - tak duża szkoła nie stwarza w ogóle odpowiednich warunków jakimkolwiek dzieciom, a zostawienie w przepełnionej już szkole kolejnego rocznika dzieci, które w założeniu miały iść do gimnazjum, a nie poszły, pozostawię bez komentarza)
-No ale co ja pani poradzę? Dziecko będzie miało nauczyciela wspomagającego.
Tylko on nie sprawi, że będzie ciszej i spokojniej. Zresztą - w przypadku Adasia nauczyciel wspomagający nie jest najlepszym rozwiązaniem. Kiedyś może wyjaśnię, dlaczego. W każdym razie - będzie nauczyciel wspomagający, z rozmowy ze szkołą wynika, że na pół etatu...
Nieśmiało więc pytam o możliwości utworzenia szkoły integracyjnej na terenie gminy. Jakbym tak znalazla innych rodziców dzieci z orzeczeniami...
-Eeee...proszę pani, to nie takie proste. Radzę sobie odpuścić.
Szkoła też mnie raczej sprowadziła na ziemię, bo kiedy zapytałam o możliwość utworzenia choćby klasy integracyjnej, pani dyrektor przyznała, że mój syn jest trzecim dzieckiem z takim orzeczeniem w całej wielkiej szkole, nie mówiąc już o tym, że w klasach początkowych takich dzieci po prostu nie ma. Dalej więc się zastanawiam, gdzie są "takie" dzieci z naszej gminy i przychodzi mi na myśl, że chyba w tych szkołach, gdzie dojeżdżają po 20 km codziennie w jedną stronę. W szkołach prywatnych, prowadzonych przez stowarzyszenia i fundacje. Znikają z "obowiązku" państwa, które nie jest im w stanie zapewnić odpowiednich warunków do nauki...
Zadzwoniłam w końcu do poradni psychologiczno-pedagogicznej, która wydawała orzeczenie. Tłumaczę w czym rzecz. Pani po niespełna minucie rozmowy informuje mnie, że problem braku szkoły integracyjnej na pewno nie istnieje, bo przecież dziecko ma też wpisaną szkołę masową. Nie chcę się spierać o zapisy "zalecana" i "ewentualnie", zastanawia mnie tylko, skąd pani w poradni wie, bo na pewno nie zdążylaby tak szybko sprawdzić. W toku rozmowy wiem już, skąd wie.
-Zawsze wpisujemy więcej możliwości, żeby gmina mogła dziecku zapewnić odpowiednie kształcenie.
-Czyli rozumiem, że ta szkoła masowa to na takie sytuacje? Kiedy zwyczajnie nie ma integracyjnej?
-Tak, właśnie tak.
-To raczej w naszym przypadku nie jest na korzyść...bo rozumiem, że jakby była tylko integracyjna i my byśmy chcieli posłać dziecko do integracyjnej, to gmina musiałaby taką zapewnić?
-No tak. Tymczasem może iść do rejonowej i mieć nauczyciela wspomagającego.
Poinformowałam więc, że nasza rejonowa to 1200 dzieci i trzy zmiany. W słuchawce usłyszałam tylko jęknięcie, utwierdzające mnie w przekonaniu, że choć nie ma innego wyjścia, to jedyne dostępne nie wróży powodzenia.
Biorąc pod uwagę, że była to już któraś z kolei rozmowa, która uświadamiała mi, jak bardzo mamy związane ręce i jak bardzo w (wstawić odpowiednie słowo) jesteśmy, zupełnie serio bliska byłam, żeby rozpłakać się z bezsilności.
Zapytałam jeszcze tylko:
-A jeśli...jeśli po pół roku okaże się, że to rozwiązanie się nie sprawdziło, że ta szkoła nie daje rady, to...?
-To zostanie państwu nauczanie indywidualne.

Tak więc uderzamy głową w mur i z jednej strony szukamy alternatywy, a z drugiej powoli staramy
się pogodzić z tym, że jest jak jest i załatwić możliwie najwięcej w ramach szkoły, do której Adaś pójdzie już za kilka dni.
Tymczasem Adaś wybrał już sobie plecak szkolny, posegregował w piórniku kredki i flamastry i jest do szkoły pozytywnie nastawiony, co tym bardziej sprawia, że tak bardzo bym chciała posłać go do szkoły, co do której mam przekonanie, że to właściwe miejsce dla niego.

sobota, 19 sierpnia 2017

Wakacje 2017 cz.1

Jak to zwykle bywa, zaczęło się od wielkiego pakowania. W tym roku wszystko jakoś w biegu. Lipiec na wyjazd to dla nas zdecydowanie zbyt wcześnie. Bo choć mamy już drugą połowę sierpnia, to my na urlopie byliśmy miesiąc temu. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć po emocjach związanych z adasiowym zakończeniem przedszkola, domknęliśmy sprawy związane z przyszłą szkołą (właściwie sprawa jest nadal otwarta, ale w temacie zrobiliśmy tyle, ile zrobić się dało - to na osobny wpis zresztą), ledwo poczuliśmy lato, a tu już wakacyjny wyjazd.
Lekko panikując, jak ja to wszystko ogarnę, bo w domu jakby tornado przeszło, w pracy przedurlopowe urwanie głowy, a do tego Adaś miał już przedszkolne wakacje, stwierdziłam, że nie ma wyjścia - trzeba zastosować starą sprawdzoną metodę i zacząć pakować się wcześniej. Tydzień przed wyjazdem zrobiłam pranie, wyprasowałam wszystko i oznajmiłam, że teraz nie korzystamy z ubrań, które zamierzamy zabrać nad morze. Małżonek popatrzył na mnie, jakbym oczekiwała od niego nie-wiadomo-czego. 

W tygodniu Adaś razem ze mną ochoczo pakował walizkę. Przygotował nawet własnoręcznie listy rzeczy do zabrania, osobno dla każdego członka rodziny. Na swojej umieścił "koloratunkowe, zabawki, ksiazke i kredki". Dzień przed wyjazdem byliśmy praktycznie spakowani. 
Małżonek zarządził, że wyjeżdżamy następnego dnia o świcie i wtedy to ja zrobiłam wielkie oczy - czy on naprawdę wierzy, że my wstaniemy o świcie i będziemy gotowi na 6 rano?! Wprawdzie już poprzedniego wieczora byliśmy prawie gotowi, ale ja wiedziałam, że to "prawie" robi różnicę i rano jeszcze będzie trochę zabawy z upchnięciem rzeczy, które po prostu trzeba pakować na ostatnią chwilę. Na przykład lodówka z hormonem wzrostu. Nie pomyliłam się. Wydawało mi się, że wcale dużo rzeczy nie zabieramy, tylko bagażnik w samochodzie wydał się nagle taki mały...W sumie może to nawet być prawda. W efekcie o 6 rano stałam na podwórku i, pod czujnym okiem kolegi Adasia i jego młodszego brata, którzy nie mogli przepuścić takiej okazji, upychałam kolanem bagaże w bagażniku. Uparłam się, że żadna część bagażu nie będzie jechać w kabinie (bezpieczeństwo!) i dopięłam swego, ale łatwo nie było.
Adaś za to, gdy mu dzień wcześniej powiedzieliśmy, że wyruszymy bardzo rano, nawet się ucieszył. Miał plan: przespać połowę drogi  i obudzić się już prawie nad morzem. Morza nie mógł się doczekać. Poprosił więc, żebyśmy go nie budzili, poinstruował z rozbrajająca dokładnością, jak mamy go przenieść do samochodu i żeby przypadkiem nie próbować go przebierać - jedzie w pidżamie. Oczywiście obudził się przy przenoszeniu do samochodu. 

Wszystko po to, by następnego dnia zameldować się w pięknej nadmorskiej miejscowości, w której zasadniczo nic nie ma. Jest trochę domków letniskowych, kilka domów, kilka ośrodków wczasowych z dużym terenem wkoło i tyle. Ustronność miejsca przerosła moje oczekiwania. Plaża zresztą też - szeroka i wcale nie zatłoczona. Nawet pogoda okazała się niespodziewanie dobra. Zapakowałam nam gry i kolorowanki, kredki, kartki...wszystko czym można zająć dziecko na wypadek niepogody. Połowa z tych rzeczy zupełnie się nie przydała. Zaplanowaliśmy też kilka wycieczek na mniej słoneczne dni i ledwo nam czasu starczyło, bo niemal codziennie pogoda zachęcała do pójścia na plażę.

Niezmiennie Adaś uwielbia przesuwający się przed oczami piasek. Tym razem nie sprawiało to problemów - ani nam, ani Adasiowi. Mógł sobie sypać do woli, bez większych obaw o innych plażujących, bo plaża okazała się przestronna i "małoludna", jak ją Adaś nazywał. Dwa lata temu hitem był piasek suchy. Rok temu - pluskanie mokrym piaskiem w morskie fale. W tym roku jedno i drugie :) Ponadto niezmiennie zbieranie muszelek i bursztynków.
Oraz kolekcjonowanie budowli z piasku, a raczej ich zdjęć, wobec których Adaś miał jakiś tajemniczy plan.
Pewnego razu postanowiliśmy zrobić piaskową rybkę. Zaczęłam więc kształtować z piasku tułów ryby, ogon, płetwę grzbietową...Nagle Adaś pyta:
-A gdzie druga płetwa?
-Ta brzuszna? - odpowiedziałam pytaniem.
-...?
Pewnie użyłam zbyt wyrafinowanego słownictwa. W końcu skąd dziecko ma wiedzieć, co to jest "płetwa brzuszna". Dopytałam więc, czy o "drugą płetwę" chodzi, a Adaś ochoczo przytaknął i zabraliśmy się dalej za piaskową rybkę. Ja w przekonaniu, że robimy rybę widzianą z boku, Adaś - z góry. Nieporozumienie odkryłam dopiero wówczas, gdy Adaś widzianej z boku rybce doprawił dwoje oczu.

Któregoś dnia byliśmy na plaży pod wieczór. Wtedy ludzi jest mniej, a na plaży zloty organizują nadmorskie ptaki. Zupełnie niespodziewanie Adaś, na ich widok, klęknął na piasku i zaczął naśladować odgłosy wydawane przez mewy. Najdziwniejsze w tym wszystkim było, że naśladował je niemal idealnie. Potem zdarzało się to dość często. Chodził Adaś plażą i rozmawiał z nadmorskimi ptakami.
Wyprawy rowerowe to coś, co lubimy rodzinnie, wszyscy. Może już całkiem niedługo nadejdzie czas, że będziemy mogli wybierać się na wycieczki rowerowe z Adasiem jadącym na własnym rowerze? Realnie myślę o przyszłym roku. Adaś potrafi jeździć na rowerze. Po miejscowości, na bardzo krótkich trasach jeździł na swoim rowerku, ale na dłuższą wyprawę (taką kilka kilometrów) jest jeszcze za wcześnie - synek kondycyjnie nie dałby rady. Na razie więc fotelik rowerowy jest bardzo przydatną opcją, w pewnym sensie dostępną dla nas tylko dzięki temu, że Adaś jest drobnym dzieckiem. Większość 7-latków zwyczajnie jest za duża na taki fotelik, zarówno pod względem wzrostu, jak i wagi.
W tym roku pojeździliśmy sporo. Pod nosem mieliśmy piękną, nadmorską trasę rowerową, a rowery do wypożyczenia praktycznie na miejscu. Rok temu też chcieliśmy pojeździć, ale...wtedy, ku naszemu zaskoczeniu, wypożyczenie rowerów graniczyło z cudem. Jedna wypożyczalnia na całą miejscowość i jeszcze właściciel taki jakiś oględnie mówiąc nieprzychylny.

Udało nam się wrócić do Ekoparku Wchodniego pod Kołobrzegiem, z malowniczą drewnianą ścieżką, z której po jednej stronie widać morze, a po drugiej bagniste tereny lasów. Niestety nie byłam tam o 6 rano w mglisty dzień, jak to sobie wymarzyłam dwa lata temu, ale w środku dnia też jest tam przepięknie. Adaś po powrocie z tej wycieczki stanowczo oznajmił, że "zostanie ptasznikiem". Ostatecznie okazało się, że zamiast miłości do pająków, poczuł pociąg do fotografowania ptaków i chce zostać ornitologiem. Naprawdę przepiękne wyszły te adasiowe zdjęcia ptaków. Od tego czasu zawzięcie wyszukiwał pliszek, rudzików, gołębi, wróbelków, a jeśli akurat nie było pod ręką aparatu ani nawet telefonu, żeby mama zrobiła zdjęcie, to był dopiero problem...
Wybraliśmy się też szlakiem do najstarszych dębów w Polsce. Niektórzy twierdzą, że to wcale nie Dąb Bartek jest najstarszym dębem w Polsce, a Dąb Bolesław znajdujący się w okolicach Kołobrzegu. Niestety, w ubiegłym roku dąb ten został powalony przez potężną burzę i został po nim tylko leżący pień z ogromnym systemem korzeniowym na wierzchu. Kawałek dalej, jadąc tym samym szlakiem, można zobaczyć niemal równie wiekowy Dąb Warcisław. 
My poprzestaliśmy jednak na "Bolesławie", nalezienie go bowiem zajęło nam sporo czasu. Pobłądziliśmy najpierw, jeszcze przed znalezieniem właściwego szlaku. Początkowo ścieżka prowadziła przez takie tereny, że łatwo było zwątpić, iż to właściwa droga. Potem trzeba się było przedostać na drugą stronę bardzo ruchliwej szosy (żadnych świateł, nic z tych rzeczy, nawet namalowanych pasów nie było), potem przez niestrzeżony szlaban kolejowy i kiedy prawdę powiedziawszy z duszą na ramieniu myślałam "co jeszcze?", znaleźliśmy się w pięknym, starym lesie. 
Potem jeszcze tylko znaleźć właściwy dąb wśród drzew. Wskazówki dla turystów zawiodły. Wywiodły nas w las, dosłownie. Nieoceniony w zaistniałej sytuacji telefon wszystkowiedzący mówił, że "to tutaj", a dębu jak nie było, tak nie było. To znaczy - tego właściwego dębu. Tata Adasia stwierdził nawet, że biorąc pod uwagę, iż dąb został powalony przez wichurę, być może nie zastaniemy niczego poza tabliczką "tu rósł Dąb Bolesław". 
Kiedy tak błądziliśmy po lesie, Adaś wyczuł, że od jakiś 15 minut jesteśmy praktycznie na miejscu, tylko właściwego drzewa brak (a, o dziwo!, wkręcił się chłopak niesamowicie i bardzo, ale to bardzo był zainteresowany tym "niezwykle starym dębem" i wypytywał po drodze o wszystko).
-Gdzie jest Turus?
Popatrzyliśmy po sobie z mężem, nie bardzo wiedząc o co chodzi. Ja zaczęłam myśleć o zwierzęciu, co się tur zowie (tur, tak z łacińska - mogłoby i być turus), tylko czemu miałby być w tym akurat lesie? Nie wiem, o czym pomyślał tata Adasia, ale Adaś nadal dopytywał o Turusa. Trochę trwało zanim tata rozszyfrował zagadkę:
-Adasiu, "tu rósł", dąb rósł!
No, ale jakby nie było, przecież wcześniej mówił, że będzie tabliczka "tu rósł"...
W końcu udało nam się znaleźć i dąb i tabliczkę opisującą jego dzieje. Trzeba było zboczyć z drogi, zapuścić się w nieprzebyty las, chyba jednak niezbyt uczęszczaną ścieżką, poprzez konary i błotniste kałuże (na miejscu spotkaliśmy innego turystę, równie jak my ubłoconego i ucieszonego, że znalazł ten ukryty w środku lasu przewrócony pień). Zdecydowanie jednak warto było.


Trzecia nasza wyprawa to był prawdziwy długi dystans. W sumie prawie 30 km w dwie strony  - do latarni w Gąskach. Byliśmy tam dwa lata temu i bardzo się Adasiowi spodobało. Ja z kolei pamiętałam, jak bardzo musiałam się wtedy postarać, żeby się dziecko nie zorientowało, że mama boi się wysokości i że w ogóle wchodzenie na latarnię może być czymś budzącym lęk. Piękną panoramę okolicy oglądałam, trzymając się muru latarni, co z boku patrząc musiało dość zabawnie wyglądać. 
Wyprawa rowerowa przez nadmorskie lasy stanowić miała niejako wartość dodaną. Okazała się jednak atrakcją samą w sobie, a latarnię...no cóż, zwiedziliśmy dzień później, jadąc tam samochodem. Niestety, kiedy dotarliśmy na miejsce, po przejechaniu rowerami kilkunastu kilometrów, przywitał nas tłum ludzi przed latarnią, a kiedy nawet gotowi byliśmy stanąć w kolejce i odczekać zapewne z godzinę co najmniej, pan oznajmił przerwę techniczną (sprawdzałam, zupełnie poważnie, dzień wcześniej w internecie i nic takiego tam nie było).
Latarnię w Gąskach i wyprawę do Kołobrzegu zostawiam na kolejny wpis.