piątek, 26 września 2014

Pracujący rodzice

Od jakiegoś czasu mam w głowie kilka tematów bardziej ogólnych. Każdy z nich przemyślałam już po tysiąc razy. Warto pisać, czy może lepiej zachować te refleksje dla siebie?
Ten akurat mam w głowie mniej więcej od kwietnia. Mogłam napisać od razu, ale wolałam…przemyśleć. Chociaż teraz przyznaję szczerze, że przez te pół roku do żadnych nowych wniosków ani konkluzji nie doszłam. 
O pracujących rodzicach. Mam na myśli sytuację, w której oboje rodzice pracują. Da się, czy się nie da? A jeśli się da, to jakim kosztem? 
Temat ogólny, ale refleksje jak najbardziej osobiste, bo każdy układ rodzinny jest inny. Unikalna kombinacja rodzaju i czasu pracy jednego i drugiego rodzica, potrzeb dziecka/dzieci i tak dalej. 
Nie piszę tutaj tylko o rodzicach dzieci niepełnosprawnych. Myślę, że problemy, z którymi my się spotykamy, dotyczą większości rodziców, którzy próbują łączyć pracę zawodową z wychowywaniem małych dzieci. 
Adaś chodzi do przedszkola. Ma specyficzne wymagania o tyle, że nie spędzi w przedszkolu całego dnia. Zwyczajnie nie dałby rady. Poza tym wszystko jest tak, jak w wielu innych rodzinach. 
Adaś choruje dość często, ale to żaden wyjątek. Może mniej standardowy jest przebieg tych przedszkolnych infekcji, które zwykle kończą się pobytem w szpitalu. Jednak to już inna kwestia.
Rok temu wróciłam do pracy, na razie na niepełny etat.
Przez ten czas nauczyłam się pracować dwa razy szybciej niż inni. Nigdy nie wiem, kiedy znów będę musiała iść na zwolnienie, żeby zająć się Adasiem. Wychodząc z pracy zostawiam wszystko w jak największym porządku. Jakby ktoś przypadkiem musiał za mnie coś zrobić, choć to się zdarza nieczęsto. Swoje sprawy staram się zawsze pozamykać i mieć wszystko zrobione „na kilka dni do przodu”. Porządek na biurku zresztą ostatnio mnie dobił. Biurko wyglądało tak czysto, że ktoś pomyślał, iż jest niczyje i skubnął mi kalendarz. Kalendarz na szczęście się znalazł, a koledzy z pracy radzili mi wprowadzić jakiś artystyczny nieład w otoczeniu. Albo choćby zostawić kartkę z napisem „wbrew pozorom ja tu pracuję”. 
Początek miesiąca to czas, kiedy absolutnie i koniecznie muszę być w pracy. W tym czasie, w razie potrzeby, zwolnienia bierze tata Adasia. Przy drugim jego szef wyraził nadzieję, że jest to już ostatni raz. Pracodawców nadal dziwi fakt, że chorym dzieckiem może opiekować się ojciec. 
Z podobnym zdziwieniem spotyka się dzielenie zwolnienia podczas jednej choroby dziecka pomiędzy oboje rodziców. Mało kto może pozwolić sobie na 2 czy 3 tygodnie nieobecności w pracy.
Rozmawiałam kiedyś z dawno niewidzianą koleżanką. To akurat był Adasia wiosenny ciąg chorowania: zapalenie krtani, potem angina- antybiotyk, znów krtań i tak dalej. 
-Jeszcze cię nie wylali? - zażartowała koleżanka.
Ja też obróciłam sprawę w żart. Nie, nie wylali i mam to szczęście, że nie muszę codziennie drżeć o to, czy mnie wyleją za te zwolnienia, czy nie. 
Jest coś, co zabolało mnie znacznie bardziej. 
-Nie chciałabym mieć takiego współpracownika jak ty – usłyszałam kiedyś, w innej rozmowie, od innej osoby. Zabolało znacznie bardziej, bo jest prawdziwe. Chociaż wiem, że nie taka była intencja, że nikt mnie nie chciał urazić, to słowa te pokazały mi moje położenie z zupełnie nowej perspektywy. I wbiły w ziemie. Uświadomiłam sobie, że teraz nie jest ważne, jak bardzo się staram, żeby nikt nie musiał nadrabiać czegoś za mnie, ani to, jaką mam wiedzę czy umiejętności. Ważne, że mam dziecko, które dużo choruje. To samo w sobie stanowi, że jestem pracownikiem drugiej kategorii. Taka prawda. 
Niewiele później jedna z koleżanek z pracy złożyła wypowiedzenie. Mówiła, że nie ma już siły na ciągłe nadrabianie zaległości, na nadgodziny i wracanie, kiedy dzieci już śpią. A wracała z urlopu wychowawczego wtedy, kiedy ja.
Tak się zastanawiam czasami, jakie jest najlepsze wyjście z tej sytuacji...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz