poniedziałek, 4 września 2017

Rozpoczęcie roku mamy za sobą

Adaś nastawiony nadal pozytywnie. To najważniejsze.
Jeszcze ani razu nie usłyszałam, że "jutro nie idę do szkoły" (stawiam, że ten pierwszy raz będzie jutro o 7 rano ;)
Przed wyjściem z domu. Stres jest. 

To już po powrocie. Radość pełna.
Ja tymczasem miałam nadzieję napisać dziś coś w stylu, że pierwsze lody przełamane i wreszcie mamy to za sobą. Miało już być nieco z górki, choć tak naprawdę szkoła zacznie się dopiero jutro, wraz z pierwszymi lekcjami.
W najmniej optymistycznych wizjach nie spodziewałam się, że uroczyste rozpoczęcie roku w nowej szkole Adasia będzie wyglądało tak, jak wyglądało. 
Przy wejściu do szkoły zaatakowało nas "targowisko różności". Może ja staroświecka jestem, ale kiedyś to by nie przeszło. Baloniki reklamujące internet bezprzewodowy, osoby wciskające ulotki przeróżnych zajęć pozalekcyjnych od pływania, po piłkę nożną. Na korytarzu Adasia zaczepił jakiś pan wmawiając mu (i nam), że ma chłopak zadatki na świetnego piłkarza. To chyba miało rozbudzić ambicje rodziców i sprawić, że zapiszemy dziecko do szkółki piłkarskiej, a zabrzmiało wręcz groteskowo.
Żeby uniknąć korytarzowego zgiełku zaszyliśmy się w szatni i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że szatnie były częściowo podpisane, a częściowo jeszcze nie. Policzył Adaś "1a", "1b", "1c" i wpadł w lekki niepokój, że jego "1e" nie ma. Chodził po szatni i szukał, frustrując się coraz bardziej - nie dlatego, żeby chciał koniecznie kurtkę powiesić, raczej z tego powodu, że po prostu wieszaki z opisem "1e" powinny być, a ich nie było.
(Wieczorem, kiedy tata z Adasiem przyjechali odebrać mnie z zebrania wszystko już było na miejscu; Adaś musiał sprawdzić).
Wracając do poranka, w sali lekcyjnej odbyło się odczytanie listy obecności. Na zapoznanie z klasą przewidziano pół godziny, ale lista obecności zajęła może 5 minut. Podczas, gdy inne klasy pierwsze - każda we własnej sali - miały zajęcia zapoznawcze, klasa Adasia została od razu zaprowadzona na salę gimnastyczną na apel. Najpierw więc dzieci musiały poczekać 10 minut na korytarzu, aż starsze klasy wyjdą. Potem weszły na salę, zostały ustawione do apelu w dwurzędzie i miały tak wytrzymać...20 minut! Przy tym w tle leciała muzyka. Po 15 minutach zaczęły się schodzić inne klasy. Im więcej dzieci było na sali, tym głośniejsza była muzyka. Odniosłam wrażenie, miała za zadanie zagłuszyć ogólny szum jakiś 250 dzieci i 500 rodziców...Nie wytrzymałam, poszłam poprosić, żeby choć trochę ściszyli.
To gorzkie poczucie, że naprawdę nikt nie wie, iż dla dziecka z autyzmem zafundowanie mu takich "atrakcji" to koszmar.
Wreszcie 5 minut uroczystego apelu i do domu.
Poszliśmy do piekarni po obiecane kruche ciasteczka na osłodę. Adaś w tym wszystkim zupełnie niewzruszony. Niezbyt rozmowny, ale i  nie narzekający. Nie potrafiłam odgadnąć, co tam sobie myśli.
Popołudniu spędziłam równe 3 godziny na zebraniu. W późniejszej rozmowie w cztery oczy usłyszałam, że nauczyciela wspomagającego na razie brak, a poza tym nikt nigdy ucznia z autyzmem tutaj nie widział, ale...po tym wszystkim, co miało miejsce rano zobaczyłam światełko w tunelu. Jest wola współpracy. Tego się na razie trzymam.

Edit do poprzedniego wpisu: Jest 6 klas pierwszych i 4 zerówki. Dwa dni w tygodniu klasa Adasia zaczyna zajęcia o 12:30 i kończy o 16:00, a jak popatrzyłam na plany zajęć innych klas - wcale nie ma najgorzej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz