wtorek, 26 września 2017

"Antyszczepionkowcy"

Temat szczepień wraca raz na jakiś czas, budząc zawsze wiele emocji po każdej ze stron. Tym razem znów wrócił w przestrzeni publicznej, szybciej nawet niż dyżurna coroczna "epidemia grypy". 
W mediach zawrzało z powodu rodziców, którzy zabrali ze szpitala dziecko, nie zgadzając się na wykonanie procedur medycznych uznawanych przez szpital za standardowe. Emocje podgrzewał fakt, że dziecko urodziło się przed terminem.
Nie znam tych ludzi, nie znam ich poglądów. Całą sytuację znam tylko z medialnych doniesień, które na początku grzmiały, że nieodpowiedzialni rodzice, nie zgadzając się na interwencję lekarzy, bezpośrednio narazili na niebezpieczeństwo życie noworodka, a następnie nie posiadając pełnych praw rodzicielskich, zabrali dziecko ze szpitala. Wniosek prosty: dziecku dzieje się krzywda. Po tygodniu okazało się, że jednak życie dziecka zagrożone nie było, a na pewno nie bezpośrednio - co uzasadniałoby tak szybką rozprawę i ograniczenie praw rodzicielskich. Dziecko bowiem żyje i ma się dobrze. Nie o ratowanie życia więc chodziło.
Doszło do tego, że odmowa procedur - uznawanych w Zachodniej Europie za przestarzałe, od których odchodzi się również w niektórych szpitalach w Polsce -  oraz odmowa zaszczepienia dziecka mogą być podstawą ograniczenia władz rodzicielskich i to w kilka godzin. Szczerze mówiąc trochę mnie to zaniepokoiło. 
W którą stronę pójdziemy w przyszłości: sankcje czy merytoryczna debata na temat szczepień?

Kiedy opowiedziałam mężowi całą sytuację, zapytał zamyślony:
-Myślisz, że my byśmy się zgodzili zaszczepić dziecko zaraz po urodzeniu?
Przecież się zgodziliśmy - pomyślałam. Adaś, pomimo wcześniactwa, został zaszczepiony Euvaxem (szczepionka przeciw WZW stosowana powszechnie w polskich szpitalach) w pierwszej dobie życia, kiedy lekarze mówili mi, że nic jeszcze nie są w stanie powiedzieć o dziecku - bo to, co się wydarzy w najbliższych godzinach, jest wielką niewiadomą. Czy oddech będzie się stabilizował, czy nie dojdzie do wylewów, czy nie przyplącze się jakieś zakażenie (tak się, zresztą, stało - pierwszego dnia CRP było praktycznie w granicach normy, po kilku dniach rosło pomimo podawania antybiotyku pierwszego wyboru i dopiero zmiana antybiotyku powstrzymała dalszy wzrost wykładników stanu zapalnego)?
-Ale co byśmy zrobili teraz - rozumiesz - jakbyśmy teraz mieli decydować?
Więc nie wiem, co byśmy zrobili. Są szczepienia, które uważamy za ważne, ale na pewno do tematu podchodzimy dużo ostrożniej niż 7 lat temu, ze względu na to, co przeszliśmy z Adasiem. 

Jak jest teraz ze szczepieniami u Adasia? Kilka lat temu pisałam o swoich obawach z tym związanych (Szczepienia). Między innymi - czy znajdę lekarza, który rzetelnie oceni korzyści i ryzyko związane ze szczepieniem takiego dziecka, jak Adaś. Przez pierwsze dwa lata Adaś był szczepiony zgodnie z kalendarzem szczepień, szczepionkami obowiązkowymi i zalecanymi - jak dziecko urodzone o czasie i z nieobciążonym wywiadem. Nie na każde szczepienie zareagował dobrze. Od tamtego czasu trochę się wydarzyło. Kilka razy Adaś miał drgawki gorączkowe. Między innymi te, po których został przeniesiony na oddział intensywnego nadzoru. Przekroczył już "wiek standardowy" dla drgawek gorączkowych, czyli 5-6 lat. Lekarze są zgodni, że drgawki gorączkowe w tak późnym wieku nie są zjawiskiem normalnym i - niestety - coś jest na rzeczy.
W ubiegłym roku nadszedł czas "wymagalności" kolejnych szczepień i w przychodni chciano już nas umawiać. Na rutynowej kontroli u neurologa poruszyłam więc ten temat. Ku mojemu - szczerze powiem - zaskoczeniu, pani doktor zapytała:
-Czy moglibyście państwo z tymi szczepieniami poczekać? Przynajmniej do czasu, aż się to wszystko jakoś wyjaśni...
Kamień spadł mi z serca tak, że aż huknęło o ziemię.
Prawdopodobnie i tak byśmy nie zaszczepili. Nie teraz - za dużo obaw, za dużo niepewności. Odroczenie obowiązkowych szczepień z powodu przeciwwskazań neurologicznych to jednak dla mnie ogromna ulga. Co oznacza? Spokój. Nie wiem, czy rozumiecie...nie wypadamy poza system, bo mamy na papierze, że nie powinniśmy szczepić. Nie musimy robić uników. Nie musimy bać się wizyty u pediatry!

Zaraz ktoś powie, że to przecież oczywiste - jeśli tylko istnieją obiektywne, stwierdzone przez lekarza przeciwwskazania, to nikt takich dzieci nie zaszczepi, to co innego niż "widzi mi się" rodziców. A ja powiem - guzik prawda! Mam świadomość, że mieliśmy ogromne szczęście, znalazł się lekarz znający Adasia od lat kilku, świadomy wszelkich jego problemów i - jak widać - świadomy, że istnieje coś takiego, jak niepożądane odczyny poszczepienne. Ja po prostu wiem, że wcale tak nie musiało być i wiem, że niektórzy rodzice - bez takiego "papierka", a z podobnymi przeciwwskazaniami i obawami, mieli mniej szczęścia.
Przez ostatnie pół roku Adaś sporo chorował. Odkąd złapał grypę, posypało się równo. Co chwila coś. Jak nie jedno, to drugie. Antybiotyk za antybiotykiem. Tak w tym ciągu weekend sierpniowy mieliśmy z przytupem. Czterdzieści stopni gorączki przez cztery doby,  a do tego paskudna wysypka. Choć wysypka wyglądała na wirusową, CRP było na tyle wysokie, że skończyło się znów antybiotykiem. W tym wszystkim pozytywne, że udało nam się wytrwać w domu, choć lekko nie było; dwie godziny miałam takie, że wolę nie pamiętać - gorączka rosła, a mi się skończyły możliwości reagowania, zostały chłodne okłady i czekanie z telefonem pod ręką...
W każdym razie na początku tej ostatniej infekcji trafiliśmy w przychodni na pewna panią doktor. Tak od słowa do słowa - w sumie chyba pani doktor po prostu chciała ten temat poruszyć - zeszło na szczepienia: że Adasia, jeśli taki chorowity i źle znosi infekcje to koniecznie trzeba szczepić, na wszystko, co tylko możliwe - na grypę, pneumokoki, menigokoki, na ospę wietrzną...
-Ospę wietrzną już miał. Bardzo łagodnie przeszedł - wtrąciliśmy nieśmiało - Na pneumokoki szczepiony i choruje. Obecnie neurolog nie wyraził zgody na dalsze szczepienia.
Pani doktor, niewzruszona, kontynuowała:
-No ja nie wiem, co ci neurolodzy - czy oni z jakiejś innej wiedzy korzystają, czy co? Wszyscy pediatrzy, lekarze od chorób zakaźnych zachęcają do szczepień, a ci odraczają...
W duchu pomyślałam sobie tylko, że z wiedzy korzystają może i tej samej, ale doświadczeń czasem innych - w końcu do pediatrów, na oddziały pediatryczne, na oddziały zakaźne trafiają dzieci z powikłaniami po chorobach zakaźnych, a w ręce neurologów i fizjoterapeutów - te z powikłaniami po szczepieniach. Każdy ma tutaj swój punkt widzenia i swoje doświadczenie zawodowe.
Na koniec jeszcze pani doktor dobitnie podsumowała:
-Nie wiem, czego oni się boją. Nie ma czegoś takiego, jak niepożądane odczyny poszczepienne! Co niby miałoby się wydarzyć? Nigdy się przecież nic nie działo po jakiejkolwiek szczepionce. Ja bym tam szczepiła  - na wszystko, na co tylko się da!
Czegoś takiego naprawdę nie słyszałam - niepożądane odczyny są w ulotce każdej szczepionki wpisane i nawet w urzędowym rozporządzeniu. Nie był to jednak naprawdę dobry czas na polemikę (Adaś z 40-stopniową gorączką), pokiwałam więc głową z niedowierzaniem  i tematu nie podjęłam. Nie będę przecież pani doktor tłumaczyć, jak trudno uwierzyć, że  40-stopniowa gorączka bez innych objawów, w kilka godzin po szczepieniu to zupełny przypadek.

Odnotowałam w pamięci - nigdy więcej do tej pani doktor, i tyle. Mieszkam niedaleko dużego miasta, mam wybór lekarza. Co jednak, jeśli taki lekarz - de facto podważający prawdę naukową - przyjmuje w wiosce, gdzie nikogo innego nie ma? Na pewno zaszczepi każde dziecko i na wszystko. Na pewno nie zgłosi ani jednego NOP-u, bo takie coś przecież nie istnieje. Na pewno rodzic nie zostanie nawet odesłany do neurologa w razie wątpliwości dotyczących rozwoju dziecka, bo przecież "neurolodzy korzystają z innej wiedzy".

Wiem, że wszyscy, którzy mają watpliwości odnośnie obecnie funkcjonującego w Polsce systemu szczepień, uznawani są za ludzi zacofanych i przeczących faktom. Po każdej jednak ze stron można zaobserwować pewien poziom absurdu, przy którym pozostaje tylko się uśmiechnąć, i zarazem każda ze stron ma swoje argumenty, które otwierają możliwość dyskusji.
Taka mała anegdotka. Luch time w korporacji - kto pracuje w wielkim zagranicznym koncernie, ten zna te klimaty, kto nie - parę słów wyjaśnienia. Pora obiadowa, towarzystwo 30-40 lat, raczej bezdzietne, postępowe i nowoczesne. Lunch w pracy, siłownia (wersja dla panów) lub fitness (wersja dla pań) po pracy. Tematy różne, zależnie od dnia i nastroju - raporty służbowe, spotkania, spadki i wzrosty na giełdzie, sytuacja w Republice Południowej Afryki, efekt cieplarniany, panowie stający pod Biedronką, wyprawy na biegun, tanie loty do Lizbony...O wszystkim i o niczym. Czasem ciekawych rzeczy można posłuchać, czegoś się dowiedzieć.
Tak któregoś razu zeszło na szczepionki.
-Przez tych antyszczepionkowców wracają choroby, które już dawno były wyeliminowane! - oznajmił stanowczo jeden kolega.
Zapytałam, jakie choroby ma na myśli. Ja - jedyna dzieciata. Zakładałam, że powie: krztusiec, odra. Może polio na Ukrainie (ponoć poszczepienne).
-No...ospa - wymienił.
-Masz na myśli ospę wietrzną? - zapytałam lekko zdziwiona. Wiatrówka, z tego, co mi wiadomo wyeliminowana nigdy nie była, a szczepienie dostępne jest zaledwie od paru lat i to w ramach szczepień dodatkowych - płatnych.
-Wiatrówkę?! - tutaj kolega wyraził zdziwienie - Nie wiatrówkę - ospę. Nie było już jej i wraca.
-Ospy - na szczęście - nie ma już od kilkudziesięciu lat. Nie szczepi się też już na nią.
Po czym każdy powspominał, jak sam - w przedszkolu czy szkole podstawowej - przechodził wiatrówkę.
-Ale przecież w mediach tak trąbią o tej ospie...- podsumował kolega.
Gdybyś przypadkiem, drogi R. - w co szczerze wątpię - przeczytał to, to wiedz, że nie o Twoją wiedzę tutaj chodzi, tylko przekaz medialny. Sama bowiem wpisując w wyszukiwarce słowo "szczepienia", trafiam od razu na artykuły informujące o wzroście zachorowań na ospę (celowo nie wszędzie "wietrzną"). Tak, jakby ilość szczepień na nią w ostatnich latach spadała, a nie rosła.

Żeby jednak była jasność - nie odmawiam szczepieniom pozytywnych skutków, nie uważam, że w całości są złe. Dopóki jednak będą lekarze głęboko wierzący w brak jakichkolwiek powikłań poszczepiennych i zbywający uśmiechem politowania rodzica, który zjawia się w przychodni na dzień po szczepieniu; lekarze wmawiający rodzicom dziecka, które w dniu szczepienia trafia na oddział, że "na pewno było chore wcześniej", śmiem twierdzić że będą też rodzice odmawiający szczepień, obawiający się szczepień i coraz dalej - niestety - odsuwający się od konwencjonalnej medycyny, która spycha ich na margines i sprawia, że są łatwym łupem dla wszelkiego rodzaju szarlatanów i medycyny niekonwencjonalnej.

5 komentarzy:

  1. W tej sprawie, którą Pani przytacza nie chodziło tylko o szczepienia, ale także o inne procedury medyczne, podanie także Witaminy K. Sprawa oczywiści została rozdmuchana jako wojna antyszczepionkowa. Nie mnie oceniać na ile reakcja sądu była zasadna, an ile wyolbrzymiona i czy można było zastosować inne środki. Wiem też, że jeśli nie byłoby żadnej reakcji ze strony lekarzy w tej sprawie, to w chwili kiedy doszłoby do pogorszenia zdrowia dziecka, to lekarza zostaliby pociągnięci do odpowiedzialności, także ze strony rodziców. To, co otrzymujemy z mediów, to wierzchołek góry lodowej. Nie zmienia to wedle mnie faktu, że jeśli decyduję się rodzić w szpitalu, to znaczy, że jednak pokładam jakieś zaufanie w medycynie i godzę się z jej standardami i sposobem leczenia. U nas w mieście zimą był przypadek 5 latki z którą rodzice przyjechali na ostry dyżur z ciężkim zapaleniem płuc, dziecko bez żadnych szczepień, mało tego rodzice nie godzili się na podanie antybiotyków, więc ja się pytam, czego szukali w szpitalu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W opisywanym przypadku chodziło o podanie witaminy K, zabieg Credego, umycie dziecka z mazi płodowej oraz zaszczepienie przeciwko WZW. Biorąc pod uwagę, że część z tych zabiegów nie jest już od dawna stosowana w Europie Zachodniej, a nawet w innych szpitalach w Polsce, można zadać pytanie czy rozmawiamy o "standardach medycyny" czy o "standardach szpitala w Białogardzie".
      Nie zgadzam się na system zero-jedynkowy, krzywdzący rodziców dzieci, które doświadczyły powikłań poszczepiennych. Często to naprawdę są myślący ludzie, świadomi dobrodziejstw i zagrożeń współczesnej medycyny.
      Ja już to kiedyś przeżyłam - konieczność korzystania z opieki lekarskiej przy jednoczesnym stawaniu w opozycji właśnie o szczepienia. Nie chciałabym przeżywać tego nigdy więcej. Dzisiaj dziękuję sobie, że w sprawie szczepień nie do końca posłuchałam lekarza, być może ratując w ten sposób zdrowie a nawet życie własnego dziecka. Gdyby dziecku cokolwiek się stało - wbrew wszelakiej logice w naszym systemie szczepień lekarz nie byłby winny...Nikt nie byłby winny. Ja miałabym wyrzuty sumienia do końca życia.
      Adaś poszedł do żłobka w wieku 12 miesięcy. Po trzech dniach był chory, a infekcja ciągnęła się przez miesiąc, kiedy to trafił na oddział pediatryczny z wysoką, trudną do zbicia gorączką, pomimo podawania antybiotyku. Nikt z lekarzy nie wiedział, co dziecku jest, a trzycyfrowe OB wskazywało na poważną infekcję/stan zapalny. Nie muszę pisać ile stresów przeszliśmy...Po 10 dniach Adaś wrócił do domu z antybiotykiem i "do doleczenia" ale już w warunkach domowych. Siłą rzeczy musiałam często odwiedzać przychodnię ze względu na stan dziecka. Przy każdej wizycie (zaznaczam, dziecko dopiero wyszło ze szpitala po poważnej, nie do końca zdiagnozowanej, infekcji i było w trakcie antybiotykoterapii) lekarka zachęcała mnie do zaszczepienia MMR, bo akurat wypadał termin. Zdarzyło się, że nie chciała dać zgody, żeby dziecko wróciło do żłobka (bo chore jeszcze), ale zaszczepić chciała. Kilkukrotnie odmawiałam, z czasem zaczęłam być traktowana jak "oporny" rodzic i straszona konsekwencjami nie zaszczepienia. Szantaż emocjonalny i prawny. Odczekałam więc 2 tygodnie od zakończenia antybiotyku i uwierzyłam, że teraz już jest bezpiecznie. Niestety Adaś był na tyle osłabiony chorobą, że na dzień po szczepieniu zaczęły się dziwne "zawieszenia" - patrzył gdzieś w przestrzeń i nie reagował na jakiekolwiek bodźce, trwało to zwykle kilkanaście - kilkadziesiąt sekund. Po trzech dniach znów był w szpitalu z gwałtowną biegunką. Wyjście z tego zajęło nam naprawdę dużo czasu, przez dwa miesiące dochodził do siebie, schudł do niewiele ponad 6 kg (15 miesięczne dziecko!), zatrzymał się w rozwoju - bo jak miał się rozwijać, jak całą siłę jego organizm wkładał w odbudowywanie odporności. I jeden lekarz - wtedy w szpitalu - powiedział mi nieoficjalnie, że to szczepienie "go dobiło". Nie tyle, że choroba jako bezpośredni skutek szczepienia, ale że organizm dziecka był na tyle osłabiony, że łapał wszystkie bakterie i wirusy z powietrza i zupełnie nie umiał się przed nimi bronić.

      Usuń
    2. Można powiedzieć, że lekarz popełnił błąd - rozsądek podpowiada, żeby takiego dziecka nie szczepić, dać czas na zregenerowanie sił, tym bardziej, że nie wiadomo, na co dziecko chorowało. Prawda jest jednak taka, że lekarz nie zrobił nic wbrew obowiązującym standardom, które pozwalają na zaszczepienie dziecka nawet z gorączką 38 stopni, w czasie rekonwalescencji, z katarem, w trakcie przyjmowania antybiotyku itp itd
      http://www.mp.pl/szczepienia/praktyka/ekspert/przeciwwskazania_do_szczepien_ekspert/82702,kiedy-mozna-szczepic-dziecko-po-leczeniu-antybiotykiem
      Nie chcę, by taki rodzic, któremu rozsądek podpowiada nie-zaszczepienie (bardzo często to nie jest widzi mi się) był spychany na margines, wykluczany z opieki zdrowotnej dla dziecka, czy wręcz by odbierano mu prawa rodzicielskie. Niestety - to się dopiero dzieją tragedie, kiedy rodzic boi się pójść do lekarza, bo na pewno - niezależnie od przyczyny wizyty - ten będzie chciał dziecko zaszczepić wbrew woli rodzica!
      PS. Nie ma szczepionki chroniącej przed zapaleniem płuc. Niektóre chronią przed częścią drobnoustrojów je wywołujących. Adaś, szczepiony na wszystko co się dało, miał kilka razy w życiu leczone szpitalnie zapalenie płuc, w tym pierwsze tuż po szczepieniu na pneumokoki właśnie. Są też wirusowe zapalenia płuc, których nie leczy się antybiotykiem - choć sytuacji nie znam nawet z mediów.

      Usuń
  2. Jestem za dialogiem między rodzicem a lekarzem, sama doświadczyłam sytuacji zagrażających życiu i zdrowiu zarówno mojemu jak i moich dzieci, bo lekarze nie słuchali moich uwag i ni liczyli się z moim zdaniem. Mimo to nadal korzystam ze służby zdrowia i leczę się i dzieci medycyną konwencjonalną.
    Historia z dziewczynką, bez szczepień, która trafiła do szpitala w ciężkim stanie, to nie tylko historia o tym, że rodzice nie ufają szczepieniom, ale oni odmówili poddania dziecka leczeniu, które przedstawili lekarze, więc po co iść do lekarza, skoro wiadomo, że nie zgadzają się na leczenie? Znam też sporą część osób, które swoje dzieci miesiąc w miesiąc faszerują antybiotykami, żelkami witaminowymi i innymi świństwami, ale jak ognia unikają szczepienia MMR, bo dziecko zachoruje na autyzm- w tym nie ma żadnej logiki, uzasadnienia medycznego stanem zdrowia ich dzieci a zwykłą paranoją. Znam też historie z mojej rodziny, ludzi, którzy żyli w czasach bez szczepień obowiązkowych i oni doskonale pamiętają tragedię, niepełnosprawność jaka dotykała ich kolegów i koleżanki, bo nie było szczepionki na polio. Żyjemy sobie w takim naszym małym, "doskonałym" świecie, a ludzie nadal umierają na choroby, które dla nas wydają się abstrakcją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też korzystam z medycyny konwencjonalnej :) Chodzę z dzieckiem do lekarza, jeśli zachodzi taka potrzeba, i podaję mu antybiotyk kiedy lekarz przepisze.
      To wszystko pomimo bardzo ostrożnego stosunku do systemu szczepień ochronnych, który funkcjonuje w Polsce, gdzie:
      1) można zaszczepić chore/przeziębione dziecko
      2) nikt nie przejmuje się rzetelną kwalifikacją do szczepień
      3) w razie wystąpienia powikłań nikt nie ponosi odpowiedzialności a rodzic zostaje sam; co więcej - traktuje się go niepoważnie/wrogo, jeśli tylko zasugeruje jakikolwiek związek niepokojących objawów ze szczepieniem (choćby i związek ten był oczywisty)
      4) nie wszystkie niepożądane odczyny poszczepienne są zgłaszane - w naszym przypadku żaden nie był (nawet ponad 40-stopniowa gorączka w kilka godzin po szczepieniu, gdzie związek nie tylko czasowy ale i przyczynowy był raczej niewątpliwy - w statystykach zaledwie 10 takich przypadków rocznie; poważniejsze problemy były zdecydowanie mniej jednoznaczne i akurat nie o autyzmie tu myślę)
      Po każdej stronie zdarzają się skrajności. Z jednej strony jest ślepe zaufanie w bezpieczeństwo szczepień i przekonanie o brak jakichkolwiek powikłań; z drugiej - odwrócenie się od medycyny konwencjonalnej jako takiej.

      Usuń