niedziela, 13 grudnia 2015

Sezon chorobowy

Tak długo był spokój, że aż się bałam zapeszać. Adaś w tym roku niemal nie chorował, nie licząc chorobowego "zestawu" w okresie wielkanocnym, o którym już prawdę powiedziawszy dawno zapomniałam. Zapomniałam nie dlatego, że lekko było, bo nie było - zapalenie oskrzeli i zapalenie ucha. W ruch poszedł antybiotyk, owszem. Naprawdę jednak inaczej spoglądam na choroby przechodzone przez Adasia tak zwyczajnie, z gorączką do 38 stopni, reagującą na leki. Zapewne dla wszystkich rodziców dzieci, które miały kiedyś drgawki gorączkowe, choroba przebiegająca z wysoką gorączką, choćby potencjalnie mniej groźna, ma zupełnie inny kaliber. 
W końcu musiało się coś przyplątać, ale że od razu aż tak? Adaś ma szkarlatynę. Czwartek i piątek to były dwa bardzo ciężkie dni, a najgorsze były noce. Nieprzespane. Walka z gorączką dochodzącą do 40 stopni, jak zwykle słabo reagującą na leki. Dziecko przy takiej gorączce zawsze jest w złym stanie, a my dodatkowo mamy zawsze w głowach, czy nie zbliża się atak drgawek. Na każde poruszenie się Adasia serce skacze nam do gardła. Podanie leku przeciwgorączkowego i czekanie, czekanie, czekanie...i nic. Dwie długie godziny. Zimne okłady. Odliczanie czasu do chwili, kiedy będziemy mogli podać następny lek. Damy radę? Nic się nie wydarzy?
Mam nadzieję, że najgorsze już minęło. Gorączki nie było już prawie dobę. Antybiotyk powinien działać, o ile tylko Adaś będzie go przyjmował, bo z tym nie jest łatwo. Zapach leku jest dla niego nie do zaakceptowania. Płacz, krzyk, odruch wymiotny i tak dalej.

Po tym wszystkim jest coś jeszcze, co chcę napisać.
Przestraszyłam się mojej własnej głupoty, albo...zaufania. Jest we mnie jakaś złość, na samą siebie i świadomość, że przez to moje zaufanie mogło być naprawdę źle. 
Nie powinnam pewnie takich rzeczy pisać, ale muszę to z siebie wyrzucić. 
W środę Adasia bolało gardło. Poszedł spać. W nocy gorączka, coraz wyższa. Nie spaliśmy. W dzień tata poszedł z Adasiem do przychodni. Pediatra uznała, że gardło nie jest takie najgorsze i pewnie jakiś wirus. Antybiotyk dostaliśmy na wszelki wypadek, jakby do weekendu nie przeszło.
Popołudniu zauważyłam, że Adaś jest cały w drobnej wysypce. Od razu przyszło mi na myśl, że może to szkarlatyna. Skąd? Nie wiem, ale szczerze powiem - chyba z biologii w szkole podstawowej lub średniej. Coś takiego, co się po prostu wie, nawet jeśli się z tym nigdy nie spotkało. Gardło, gorączka i charakterystyczna wysypka omijająca okolice ust. 
Gorączka nie przechodziła, coraz słabiej reagowała na leki, rosła do coraz wyższych wartości. Po trzech długich godzinach czekania, aż lek zacznie działać, uznaliśmy, że już nie ma na co czekać.
Nocny dyżur pediatryczny. Pediatryczny z nazwy. W kolejce dorośli i dzieci, z różnymi przypadłościami. Do jednego lekarza. Adaś ciągle z gorączką 39 stopni. Na szpitalną izbę przyjęć nie mieliśmy co uderzać - musi być skierowanie. Bez tego nie przyjmą. Tak często bywamy, niestety, że znamy już doskonale tą ścieżkę i ani razu biurokracji nie udało nam się przeskoczyć. 
Godzina czekania. Adaś w końcu zasnął, a my siedzieliśmy zastanawiając się, z czym "wyjdziemy" z tej poczekalni. Z grypą, czy z rotawirusem? Niestety, jest zawsze ta myśl, że i tak jest kiepsko i dodatkowych atrakcji nam nie potrzeba...
Młoda lekarka zbadała Adasia i orzekła, że nic poważnego mu nie jest. Wirus, najprawdopodobniej trzydniówka. Przekonała nas nawet, że ta wysypka to bardzo dobry znak - teraz gorączka powinna ustąpić. Z zupełną szczerością przyznała po tym, że pediatrą nie jest i skoro mamy swoje obawy, może nam wystawić skierowanie na pediatryczną izbę przyjęć - tam dziecko obejrzy pediatra. Robi to jednak nie ze względu na stan dziecka (nic mu nie jest), ale nasze obawy związane z wywiadem (podejrzenie padaczki, drgawki, słabe reagowanie na leki).
Dostaliśmy więc skierowanie i zarazem zapewnienie, że jest ono w zasadzie zbędne i służy tylko uspokojeniu naszych rodzicielskich obaw. Pojechaliśmy 200 metrów dalej, od drugiej strony szpitala, na pediatrię. Zobaczyliśmy kolejkę. W myślach: ryzyko złapania rotawirusa, grypy, zapalenia płuc i nie wiadomo czego jeszcze. Jeśli miałaby to być cena uspokojenia naszych rodzicielskich obaw, to jednak chyba potencjalne ryzyko przewyższa tą korzyść. Tym bardziej, że Adaś akurat odzyskał formę, gorączka mu spadła i szczerze uwierzyliśmy, że nic mu nie jest.
W środku nocy wróciliśmy do domu, a nad ranem zbijaliśmy Adasiowi temperaturę z 40,5 stopnia...
Rano telefon do przychodni, rozmowa z lekarką, która badała Adasia dzień wcześniej i nakaz, żebyśmy przyjechali z dzieckiem, bo to na pewno jest szkarlatyna i wymaga szybko konkretnego antybiotyku. 
Więc ciągle myślę, że przecież mogliśmy nie zadzwonić i nadal wierzyć, że to jest trzydniówka...
Jest jeszcze jedno. W opisie z ambulatorium ani słowa o trzydniówce. Sprawozdanie z badania - dziecko w stanie dobrym, informacja o wysypce i drgawkach gorączkowych w wywiadzie. Plus skierowanie na pediatryczną izbę przyjęć. 
Wiecie jak to z boku wygląda?
Wygląda tak, że rodzicom nie chciało się zawieźć dziecka do szpitala, choć mieli skierowanie. Wygląda, jak zaniedbanie.
Mam żal do siebie. To nie pierwszy raz, kiedy zaufałam lekarzowi, kiedy nie powinnam była. Niełatwo to przetrawić w sobie, bo ja chyba nie chcę nie ufać z jednej strony, a z drugiej czuję, że to ja jestem odpowiedzialna. Za wszystko. Za zaufanie, bądź jego brak. I za skutki tego zaufania, lub jego braku. Znam przy tym poziom własnej niewiedzy i...niełatwo mi z tym. Po prostu.

Kiedy w czwartek wieczorem powiedzieliśmy Adasiowi, że pojedziemy do szpitala, zapytał, czy to ten szpital, gdzie posiłki spożywa się na sali, czy może ten stary, czerwony, gdzie trzeba spożywać posiłki na stołówce (miał na myśli oddział endokrynologii dziecięcej). Gdy otrzymał zapewnienie, że ten nowy, bez stołówki, oznajmił, że chce zabrać trzy zabawki - żółwika, jeżyka i mikołajkowy szynobus. Upewnił się, że mama z nim zostanie, jeśli trzeba będzie zostać. I uznał, że możemy jechać.
No i nie wiem, co o tym myśleć.
Jedyny wniosek, jaki z tego wyciągam, to ten, że największą szpitalną traumą dla Adasia było jedzenie obiadów na wspólnej sali...

Do Świąt siedzimy w domu. Adasia ominą przedszkolne Jasełka, a tak ładnie nauczył się roli pastuszka. Tym razem wiem, że bardzo chciał wziąć udział w przedstawieniu. Ominą nas wszystkie przedświąteczne "Christmas Party". Najważniejsze jednak, żeby już szło tylko ku lepszemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz