niedziela, 15 marca 2015

Tydzień

Poprzedni tydzień zaczął się bardzo dobrze. W poniedziałek i wtorek była wiosna. Słońce świeciło, a u nas - wydarzyło się tyle pozytywnych rzeczy, że wcześniej nie byłabym sobie tego w stanie wyobrazić. Niestety druga część tygodnia należała do trudniejszych, zakończona wizytą na izbie przyjęć w sobotni poranek. Trochę się nawet zastanawiam, czy ta trudniejsza część tygodnia nie była w jakimś sensie skutkiem tej jego lepszej części, ale z drugiej strony - myślenie o tym wszystkim mnie trochę przerasta.

W poniedziałek musiałam dostać się z Adasiem do miasta autobusem. Jechanie autobusem oznacza dojście na przystanek. Pieszo mamy niecałe 10 minut, choć ja potrafię dojść w 5 minut, ale to...jak trochę zaśpię ;) Drobiazg, ale gdy idę z Adasiem, to już wcale nie jest drobiazg.
Siedząc rano z mężem przy śniadaniu zastanawiałam się, jaką strategię obrać: wziąć spacerówkę czy nieść Adasia przez połowę drogi. Jeszcze trzy miesiące temu bym się pewnie nie zastanawiała i wzięła wózek. Ale, ku mojej ogromnej radości, od początku tego roku wózek nie był w użyciu ani razu! Zmiana wynika zapewne z tego, że teraz to tata zawozi i odbiera Adasia z przedszkola, ale to wystarczyło. Niech więc zostanie tak, jak jest.
Idziemy pieszo. Założyłam bardzo, bardzo duży margines czasu. 
Pierwsze pozytywne zaskoczenie było jeszcze w domu. Samo ubieranie się trwa zwykle pół godziny i Adaś ociąga się, jak może. Tym razem synek nie dosyć, że współpracował przy ubieraniu, to jeszcze o chwilę słyszałam:
-Mamusiu, a na pewno zdążymy na autobus? A o której odjeżdża? A nie spóźnimy się?
Suuuper! Droga na przystanek też była wprost cudowna! Adaś szedł grzecznie za rękę, i nawet...udało nam się zdążyć na wcześniejszy autobus. Tego się absolutnie nie spodziewałam. 
Potem jeszcze droga z przystanku i z powrotem na przystanek. Kulturalna wizyta w sklepie. Mały piknik w parku. Droga z przystanku do domu. Nieźle się nachodził się chłopak, ale nic nie narzekał. No, może na samym końcu powiedział, że już nie ma siły i wierzę, że już naprawdę nie miał siły.

We wtorek dziwów ciąg dalszy, tym razem na nieco innym polu. Do Adasia przybiegł kolega z sąsiedztwa. Pobawili się chwilę na dworze, a potem, zupełnie spontanicznie, Adaś zaprosił kolegę do domu.
Cóż...Czy muszę pisać, jakie to na mnie zrobiło wrażenie? Zresztą, przyznam, że sama powoli oswajam tak NOWĄ dla mnie sytuację. Tym bardziej, że chłopcy bawili się sami w pokoju Adasia. Aaaaaa...czy ja naprawdę mogę zostawić 4,5-latka i 5,5-latka samych w pokoju? Poradzą sobie? Nic nie zmalują? Jak Adaś da radę? A jak będzie miał dość? Ucieknie? No, ale przecież nie będę im się w zabawę wtrącać. Poradzą sobie. Na pewno. 
Czuję, że bywam nadopiekuńcza. Wynika to raczej z zaistniałej sytuacji i dotychczasowych ograniczeń Adasia, niż z moich przekonań. Czy nie marzyłam o tym, żeby iść z dzieckiem na plac zabaw i...pozwolić mu się bawić swobodnie z rówieśnikami, żyjąc w przekonaniu, że tylko nieliczne sytuacje wymagają rodzicielskiej interwencji? 
W każdym razie, uczymy się nowych rzeczy. Zarówno Adaś, jak i ja. 

W środę pogoda się zepsuła, a Adaś jakoś oklapł. W czwartek wcale nie było lepiej. Najgorsze były noce.
To jeden z tych przypadków, kiedy tak naprawdę trudno jest nam - jako rodzicom dziecka - powiedzieć, co jest nie tak, ale czujemy, że coś jednak jest nie tak.
Adaś zrobił się apatyczny. Blady, z marmurkową skórą. Spał bardzo niespokojnie. Ziewał przez sen. Sprawdziliśmy cukier - w porządku. Tętno za to sporo za wysokie. 
W takich sytuacjach z jednej strony mam to silne poczucie, że coś - jakieś nieokreślone coś - jest nie tak. Tylko trudno mi sprecyzować - co tak naprawdę. Z drugiej strony, mam czasem wrażenie, że doszukuję się dziury w całym. Nic się przecież aż takiego nie dzieje. Tylko, że wtedy, w lipcu, też się tak naprawdę nic takiego konkretnego nie działo...
Czwartkowa noc była długa i prawie nieprzespana. Adaś niby spał, ale ziewał i rzucał się.
W piątek obudził się z wysoką gorączką. Typowa u Adasia gorączka bez najmniejszych oznak infekcji. 
Od pediatry Adaś wyszedł z plikiem skierowań - na badanie krwi, do szpitala na oddział pediatryczny, endokrynologiczny i jeszcze do poradni chorób metabolicznych. 
Kiedyś pewnie byłabym bardziej zestresowana taką sytuacją. 
Pamiętam, jak podczas jednego z pobytów Adasia w szpitalu, mąż mi napisał, że nasz lekarz prowadzący, nie wiedząc, co Adasiowi jest, zawołał panią ordynator. Nogi mi się wtedy ugięły.
Teraz nieco przywykłam, jakkolwiek to zabrzmi.
Przywykłam, że lekarze "nie wiedzą".
Czuję, że pediatra w przychodni "boi się" przypadku Adasia. Często, na wszelki wypadek, dostajemy skierowanie do szpitala, bo pani doktor wie, że Adaś - to Adaś, i jak potrafi zareagować na gorączkę. Więc jakby się coś działo, żebyśmy od razu mogli trafić na oddział.
Przywykłam też do słów "to nie jest normalne, tak nie powinno być" i "nie wiem, nie znam przyczyny".
W piątek pani doktor przyznała, że serce bije Adasiowi zbyt szybko (gorączki już nie miał) i że ogólnie widać, że coś jest nie tak, ale powiedziała też, że nie zna przyczyny. Nie wie, dlaczego akurat teraz u Adasia tak jest.
W sobotę rano pojechaliśmy do znanego nam szpitala, ponieważ noc była podobnie niespokojna, a do tego Adaś nastraszył nas drżeniem rączek i nóżek.
Przywitała nas wyjątkowo nieprzyjemna pani pielęgniarka. Chciała nas od razu odesłać po skierowanie, ale mieliśmy je przy sobie. Wypytała o parę rzeczy. 
Właściwie nie powinnam o tych tematach pisać. Tak sobie założyłam - ze względu na Adasia. Ale tym razem zrobię wyjątek dla dobra ogółu. Chcę napisać, jak łatwo jest pochopnie oceniać. 
Więc w końcu padło pytanie o częstotliwość oddawania moczu. Nieopatrznie powiedziałam coś o pieluszce. Tego wzroku nie da się zapomnieć. Prześwidrował mnie na wylot a następnie sprowadził do parteru:
-Ile to dziecko ma lat?! 
-Pięć. - odparłam. W sumie cztery i pół, i tak mówiłam wcześniej, ale wszystko jedno.
Wyjaśniłam, że z pieluszek korzystamy jeszcze tylko nocą.
Spotkałam się z taką krytyką i z takim oburzeniem, z jakimi jeszcze nigdy się nie spotkałam.
Wiecie, co miałam ochotę powiedzieć?
-Szanowna pani, myśmy właśnie weszli na Mount Everest! Udało nam się pozbyć pieluszek w dzień, a jeszcze niespełna rok temu by nam się o tym nie śniło. 
Tylko w sumie po co tłumaczyć coś komuś, kto i tak tego nie zrozumie...
Najważniejsze, że gazometria wyszła w porządku. Kamień spadł nam z serca, aż huknęło. 
Pani doktor z izby przyjęć powiedziała o stanie Adasia dokładnie to samo, co pediatra w przychodni - tak być nie powinno, ale nie wie, dlaczego tak jest.
Wróciliśmy do domu z zaleceniem dalszej obserwacji.
Ulga. Spokój.
Z drugiej strony lekkie przybicie tym kolejnym "nie wiem". Tym bardziej, że z przyspieszonym tętnem u Adasia do tej pory nie mieliśmy do czynienia. 
Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to że się Adaś przemęczył. Pobiegał z kolegą, przeszedł może kilkaset metrów - bo tak naprawdę to droga z przystanku do domu nie jest długa, i się przeforsował. Tyle, że to też raczej nie jest normalne, bo jego rówieśnicy chodzą i biegają dużo więcej.
Trzymamy się jakoś. Od wczoraj jest nieco lepiej.

2 komentarze:

  1. Mój ma też skończone 4 lata i na noc zakładam mu pieluchomajtki. Choć nie ma żadnych zaburzeń w rozwoju, to walka o pozbycie się pieluchy w dzień trwała półtora roku... Przez kilka tygodni nawet wybudzał się na sikanie w nocy a potem przestał, nie ma opcji aby go wysadzić, czy obudzić, nie pije też dużo, rano wstaje, idzie siku. Nie walczę, nie słucham mądrych rad w stylu "zdejmij mu pieluchę na noc", chodził przez rok po domu zasikany i mu nie przeszkadzało...
    Urologicznie przebadany, wszystko ok. Nie świruje, czekam aż wyrośnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz.
      W pewnym sensie dobrze wiedzieć, że nie jestem sama :) Choć dla niektórych pewnie lepiej było, jakby wszystkie dzieci były idealnie- książkowe.

      Usuń