sobota, 19 sierpnia 2017

Wakacje 2017 cz.1

Jak to zwykle bywa, zaczęło się od wielkiego pakowania. W tym roku wszystko jakoś w biegu. Lipiec na wyjazd to dla nas zdecydowanie zbyt wcześnie. Bo choć mamy już drugą połowę sierpnia, to my na urlopie byliśmy miesiąc temu. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć po emocjach związanych z adasiowym zakończeniem przedszkola, domknęliśmy sprawy związane z przyszłą szkołą (właściwie sprawa jest nadal otwarta, ale w temacie zrobiliśmy tyle, ile zrobić się dało - to na osobny wpis zresztą), ledwo poczuliśmy lato, a tu już wakacyjny wyjazd.
Lekko panikując, jak ja to wszystko ogarnę, bo w domu jakby tornado przeszło, w pracy przedurlopowe urwanie głowy, a do tego Adaś miał już przedszkolne wakacje, stwierdziłam, że nie ma wyjścia - trzeba zastosować starą sprawdzoną metodę i zacząć pakować się wcześniej. Tydzień przed wyjazdem zrobiłam pranie, wyprasowałam wszystko i oznajmiłam, że teraz nie korzystamy z ubrań, które zamierzamy zabrać nad morze. Małżonek popatrzył na mnie, jakbym oczekiwała od niego nie-wiadomo-czego. 

W tygodniu Adaś razem ze mną ochoczo pakował walizkę. Przygotował nawet własnoręcznie listy rzeczy do zabrania, osobno dla każdego członka rodziny. Na swojej umieścił "koloratunkowe, zabawki, ksiazke i kredki". Dzień przed wyjazdem byliśmy praktycznie spakowani. 
Małżonek zarządził, że wyjeżdżamy następnego dnia o świcie i wtedy to ja zrobiłam wielkie oczy - czy on naprawdę wierzy, że my wstaniemy o świcie i będziemy gotowi na 6 rano?! Wprawdzie już poprzedniego wieczora byliśmy prawie gotowi, ale ja wiedziałam, że to "prawie" robi różnicę i rano jeszcze będzie trochę zabawy z upchnięciem rzeczy, które po prostu trzeba pakować na ostatnią chwilę. Na przykład lodówka z hormonem wzrostu. Nie pomyliłam się. Wydawało mi się, że wcale dużo rzeczy nie zabieramy, tylko bagażnik w samochodzie wydał się nagle taki mały...W sumie może to nawet być prawda. W efekcie o 6 rano stałam na podwórku i, pod czujnym okiem kolegi Adasia i jego młodszego brata, którzy nie mogli przepuścić takiej okazji, upychałam kolanem bagaże w bagażniku. Uparłam się, że żadna część bagażu nie będzie jechać w kabinie (bezpieczeństwo!) i dopięłam swego, ale łatwo nie było.
Adaś za to, gdy mu dzień wcześniej powiedzieliśmy, że wyruszymy bardzo rano, nawet się ucieszył. Miał plan: przespać połowę drogi  i obudzić się już prawie nad morzem. Morza nie mógł się doczekać. Poprosił więc, żebyśmy go nie budzili, poinstruował z rozbrajająca dokładnością, jak mamy go przenieść do samochodu i żeby przypadkiem nie próbować go przebierać - jedzie w pidżamie. Oczywiście obudził się przy przenoszeniu do samochodu. 

Wszystko po to, by następnego dnia zameldować się w pięknej nadmorskiej miejscowości, w której zasadniczo nic nie ma. Jest trochę domków letniskowych, kilka domów, kilka ośrodków wczasowych z dużym terenem wkoło i tyle. Ustronność miejsca przerosła moje oczekiwania. Plaża zresztą też - szeroka i wcale nie zatłoczona. Nawet pogoda okazała się niespodziewanie dobra. Zapakowałam nam gry i kolorowanki, kredki, kartki...wszystko czym można zająć dziecko na wypadek niepogody. Połowa z tych rzeczy zupełnie się nie przydała. Zaplanowaliśmy też kilka wycieczek na mniej słoneczne dni i ledwo nam czasu starczyło, bo niemal codziennie pogoda zachęcała do pójścia na plażę.

Niezmiennie Adaś uwielbia przesuwający się przed oczami piasek. Tym razem nie sprawiało to problemów - ani nam, ani Adasiowi. Mógł sobie sypać do woli, bez większych obaw o innych plażujących, bo plaża okazała się przestronna i "małoludna", jak ją Adaś nazywał. Dwa lata temu hitem był piasek suchy. Rok temu - pluskanie mokrym piaskiem w morskie fale. W tym roku jedno i drugie :) Ponadto niezmiennie zbieranie muszelek i bursztynków.
Oraz kolekcjonowanie budowli z piasku, a raczej ich zdjęć, wobec których Adaś miał jakiś tajemniczy plan.
Pewnego razu postanowiliśmy zrobić piaskową rybkę. Zaczęłam więc kształtować z piasku tułów ryby, ogon, płetwę grzbietową...Nagle Adaś pyta:
-A gdzie druga płetwa?
-Ta brzuszna? - odpowiedziałam pytaniem.
-...?
Pewnie użyłam zbyt wyrafinowanego słownictwa. W końcu skąd dziecko ma wiedzieć, co to jest "płetwa brzuszna". Dopytałam więc, czy o "drugą płetwę" chodzi, a Adaś ochoczo przytaknął i zabraliśmy się dalej za piaskową rybkę. Ja w przekonaniu, że robimy rybę widzianą z boku, Adaś - z góry. Nieporozumienie odkryłam dopiero wówczas, gdy Adaś widzianej z boku rybce doprawił dwoje oczu.

Któregoś dnia byliśmy na plaży pod wieczór. Wtedy ludzi jest mniej, a na plaży zloty organizują nadmorskie ptaki. Zupełnie niespodziewanie Adaś, na ich widok, klęknął na piasku i zaczął naśladować odgłosy wydawane przez mewy. Najdziwniejsze w tym wszystkim było, że naśladował je niemal idealnie. Potem zdarzało się to dość często. Chodził Adaś plażą i rozmawiał z nadmorskimi ptakami.
Wyprawy rowerowe to coś, co lubimy rodzinnie, wszyscy. Może już całkiem niedługo nadejdzie czas, że będziemy mogli wybierać się na wycieczki rowerowe z Adasiem jadącym na własnym rowerze? Realnie myślę o przyszłym roku. Adaś potrafi jeździć na rowerze. Po miejscowości, na bardzo krótkich trasach jeździł na swoim rowerku, ale na dłuższą wyprawę (taką kilka kilometrów) jest jeszcze za wcześnie - synek kondycyjnie nie dałby rady. Na razie więc fotelik rowerowy jest bardzo przydatną opcją, w pewnym sensie dostępną dla nas tylko dzięki temu, że Adaś jest drobnym dzieckiem. Większość 7-latków zwyczajnie jest za duża na taki fotelik, zarówno pod względem wzrostu, jak i wagi.
W tym roku pojeździliśmy sporo. Pod nosem mieliśmy piękną, nadmorską trasę rowerową, a rowery do wypożyczenia praktycznie na miejscu. Rok temu też chcieliśmy pojeździć, ale...wtedy, ku naszemu zaskoczeniu, wypożyczenie rowerów graniczyło z cudem. Jedna wypożyczalnia na całą miejscowość i jeszcze właściciel taki jakiś oględnie mówiąc nieprzychylny.

Udało nam się wrócić do Ekoparku Wchodniego pod Kołobrzegiem, z malowniczą drewnianą ścieżką, z której po jednej stronie widać morze, a po drugiej bagniste tereny lasów. Niestety nie byłam tam o 6 rano w mglisty dzień, jak to sobie wymarzyłam dwa lata temu, ale w środku dnia też jest tam przepięknie. Adaś po powrocie z tej wycieczki stanowczo oznajmił, że "zostanie ptasznikiem". Ostatecznie okazało się, że zamiast miłości do pająków, poczuł pociąg do fotografowania ptaków i chce zostać ornitologiem. Naprawdę przepiękne wyszły te adasiowe zdjęcia ptaków. Od tego czasu zawzięcie wyszukiwał pliszek, rudzików, gołębi, wróbelków, a jeśli akurat nie było pod ręką aparatu ani nawet telefonu, żeby mama zrobiła zdjęcie, to był dopiero problem...
Wybraliśmy się też szlakiem do najstarszych dębów w Polsce. Niektórzy twierdzą, że to wcale nie Dąb Bartek jest najstarszym dębem w Polsce, a Dąb Bolesław znajdujący się w okolicach Kołobrzegu. Niestety, w ubiegłym roku dąb ten został powalony przez potężną burzę i został po nim tylko leżący pień z ogromnym systemem korzeniowym na wierzchu. Kawałek dalej, jadąc tym samym szlakiem, można zobaczyć niemal równie wiekowy Dąb Warcisław. 
My poprzestaliśmy jednak na "Bolesławie", nalezienie go bowiem zajęło nam sporo czasu. Pobłądziliśmy najpierw, jeszcze przed znalezieniem właściwego szlaku. Początkowo ścieżka prowadziła przez takie tereny, że łatwo było zwątpić, iż to właściwa droga. Potem trzeba się było przedostać na drugą stronę bardzo ruchliwej szosy (żadnych świateł, nic z tych rzeczy, nawet namalowanych pasów nie było), potem przez niestrzeżony szlaban kolejowy i kiedy prawdę powiedziawszy z duszą na ramieniu myślałam "co jeszcze?", znaleźliśmy się w pięknym, starym lesie. 
Potem jeszcze tylko znaleźć właściwy dąb wśród drzew. Wskazówki dla turystów zawiodły. Wywiodły nas w las, dosłownie. Nieoceniony w zaistniałej sytuacji telefon wszystkowiedzący mówił, że "to tutaj", a dębu jak nie było, tak nie było. To znaczy - tego właściwego dębu. Tata Adasia stwierdził nawet, że biorąc pod uwagę, iż dąb został powalony przez wichurę, być może nie zastaniemy niczego poza tabliczką "tu rósł Dąb Bolesław". 
Kiedy tak błądziliśmy po lesie, Adaś wyczuł, że od jakiś 15 minut jesteśmy praktycznie na miejscu, tylko właściwego drzewa brak (a, o dziwo!, wkręcił się chłopak niesamowicie i bardzo, ale to bardzo był zainteresowany tym "niezwykle starym dębem" i wypytywał po drodze o wszystko).
-Gdzie jest Turus?
Popatrzyliśmy po sobie z mężem, nie bardzo wiedząc o co chodzi. Ja zaczęłam myśleć o zwierzęciu, co się tur zowie (tur, tak z łacińska - mogłoby i być turus), tylko czemu miałby być w tym akurat lesie? Nie wiem, o czym pomyślał tata Adasia, ale Adaś nadal dopytywał o Turusa. Trochę trwało zanim tata rozszyfrował zagadkę:
-Adasiu, "tu rósł", dąb rósł!
No, ale jakby nie było, przecież wcześniej mówił, że będzie tabliczka "tu rósł"...
W końcu udało nam się znaleźć i dąb i tabliczkę opisującą jego dzieje. Trzeba było zboczyć z drogi, zapuścić się w nieprzebyty las, chyba jednak niezbyt uczęszczaną ścieżką, poprzez konary i błotniste kałuże (na miejscu spotkaliśmy innego turystę, równie jak my ubłoconego i ucieszonego, że znalazł ten ukryty w środku lasu przewrócony pień). Zdecydowanie jednak warto było.


Trzecia nasza wyprawa to był prawdziwy długi dystans. W sumie prawie 30 km w dwie strony  - do latarni w Gąskach. Byliśmy tam dwa lata temu i bardzo się Adasiowi spodobało. Ja z kolei pamiętałam, jak bardzo musiałam się wtedy postarać, żeby się dziecko nie zorientowało, że mama boi się wysokości i że w ogóle wchodzenie na latarnię może być czymś budzącym lęk. Piękną panoramę okolicy oglądałam, trzymając się muru latarni, co z boku patrząc musiało dość zabawnie wyglądać. 
Wyprawa rowerowa przez nadmorskie lasy stanowić miała niejako wartość dodaną. Okazała się jednak atrakcją samą w sobie, a latarnię...no cóż, zwiedziliśmy dzień później, jadąc tam samochodem. Niestety, kiedy dotarliśmy na miejsce, po przejechaniu rowerami kilkunastu kilometrów, przywitał nas tłum ludzi przed latarnią, a kiedy nawet gotowi byliśmy stanąć w kolejce i odczekać zapewne z godzinę co najmniej, pan oznajmił przerwę techniczną (sprawdzałam, zupełnie poważnie, dzień wcześniej w internecie i nic takiego tam nie było).
Latarnię w Gąskach i wyprawę do Kołobrzegu zostawiam na kolejny wpis.

3 komentarze:

  1. Rozbawiły mnie wasze przygotowania :) A wyjazdu- zazdroszczę :)
    Miło mi do Was zaglądać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Wcinając nad morzem gofry przypominałam sobie wieczór w Łukęcinie ;)

      Usuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń