sobota, 6 sierpnia 2016

Światowe Dni Młodzieży 2016

Pisałam jakiś czas temu o zbliżających się Światowych Dniach Młodzieży i naszym drobnym, na miarę naszych obecnych możliwości, zaangażowaniu w nie. Otóż zdecydowaliśmy się przenocować dwie osoby z mającej przybyć do naszej parafii grupy młodzieży.
Może kogoś to dziwić. Może nie te klimaty...My jednak nie wyobrażaliśmy sobie, że miałoby być inaczej, skoro za czasów młodości wielokrotnie razem z mężem (początkowo jeszcze nie-mężem) braliśmy udział w podobnych wydarzeniach. Zjeździliśmy pół Europy uczestnicząc w ekumenicznych spotkaniach Taizé. Byliśmy w Hamburgu, Mediolanie, Zagrzebiu, Poznaniu...Staszek był w Paryżu, ja w Lizbonie - autokarem, trzy dni jazdy. Uczestniczyliśmy też w Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii w 2005 roku.
Pamiętam ostatnie spotkanie Taizé, na którym byliśmy - w Poznaniu 7 lat temu. Nocowaliśmy tam u pewnej pani. Miała wówczas zapewne tyle lat, co my teraz. Mówiła, że sama kiedyś brała udział w takich spotkaniach, więc jak miałaby nie przyjąć kogoś pod swój dach, skoro nadarza się okazja?
Teraz nasza kolej - jak mielibyśmy odmówić?
Chociaż sama idea takich spotkań, nawet od strony organizacyjnej, nie była nam obca, to tym razem debiutowaliśmy jako gospodarze.

Grupa, która spędziła kilka dni w naszej parafii, pochodziła z Hiszpanii, z okolic Madrytu.
Więc od poniedziałku (a pielgrzymi mieli przyjechać w czwartek) uczyliśmy się w domu pilnie hiszpańskiego ze słowniczka otrzymanego w parafii. Same najważniejsze sprawy - jak masz na imię, co chcesz na kolację i takie tam. Musiałam przyznać, że mój umysł nie jest szczególnie otwarty na hiszpańskie słówka, język też nie bardzo. Ostatecznie wstąpiła we mnie lekka panika; "jak my się dogadamy!" Z drugiej strony byłam absolutnie przekonana, że "jakoś" się dogadamy, cokolwiek by nie było. W końcu w tylu różnych krajach byłam i zawsze "jakoś" się dogadywaliśmy...tylko we Włoszech uratowała mnie znajomość włoskiego ;)
Podczas niedzielnego obiadu usłyszałam od kolegi taką oto historię opisaną w "Gościu Wrocławskim" (wrocławskie wydanie "Gościa Niedzielnego") Nowa Kaledonia buty i tlumacz Google.
Mogło być i tak...

Do nas tymczasem, ku naszemu zaskoczeniu, trafiły dwie młode Hiszpanki władające biegle językiem angielskim. Dziewczyny dopiero skończyły szkołę średnią, a mogliśmy rozmawiać z nimi w języku angielskim na każdy temat, daleko odbiegający od spraw podstawowych typu: woda czy sok? dżem czy wędlina? Zupełnie swobodnie, bez szukania słówek. Mogły nam opowiadać wieczorami, co robiły w czasie dnia, jak odbierają Wrocław, o swoich planach na przyszłość, o tym gdzie mieszkają w Hiszpanii. My im opowiedzieliśmy trochę o Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii (tylko, kiedy przeliczyliśmy, że to było 11 lat temu, poczuliśmy się nieco "staro"...)
Niedzielny obiad był czasem dla rodzin. To było dopiero! Odwiedził nas kolega, u którego z kolei nocowało trzech Hiszpanów. Więc trochę osób było. Zrobiliśmy schabowe, była gitara, gra w piłkę nożną...Na drugi dzień sąsiedzi z lekką nostalgią pytali czy Hiszpanie już wyjechali, bo "tacy fajni, weseli byli" ;)

Adaś przeżywał bardzo, ale też bardzo się cieszył. O wszystkim uprzedzaliśmy go z dużym wyprzedzeniem. Opowiadaliśmy, jak to będzie wyglądało. Tłumaczyliśmy również, że Hiszpanie nie mówią po polsku, mówią po hiszpańsku. To chyba dla Adasia pierwsze takie doświadczenie różnych języków i różnych kultur.
Kiedy odebraliśmy dziewczyny z parafii, w samochodzie Adaś milczał. Ciekawy był bardzo, ale musiał się oswoić. W domu było już zupełnie inaczej, swobodniej. Czasami wręcz miałam wrażenie, że Adaś czuł się zupełnie komfortowo, niemal jakby znał naszych gości od dawna. Miał dużo do powiedzenia, ale w języku polskim. Nie czekał, aż ktoś przetłumaczy. Nie zauważał nawet, że odbiorca zupełnie nie rozumie, co on mówi. Nawet, gdy to, co mówił wymagało interakcji - Adasia brak takowej absolutnie nie zrażał, ani nawet nie skłaniał do refleksji pod tytułem "coś tu jest nie tak".
Mieliśmy więc klasyczny przykład problemów z teorią umysłu.

Poza tym było super! Adaś tańczył z dziewczynami przy ognisku zorganizowanym przez parafię, świetnie się przy tym bawiąc. Nauczył się po hiszpańsku "ola!" i korzystał wedle potrzeb. Spryciarz jeden chciał w niedzielę rano obudzić dziewczyny ;) W poniedziałek kazał mi nagrać autokary - bo 5 autokarów na przykościelnym parkingu to widok dość rzadki.

W poniedziałek rano młodzież z Hiszpanii opuściła naszą parafię i pojechała w dalszą drogę - do Częstochowy, a później do Krakowa.
Odwieźliśmy Adasia do przedszkola i pojechaliśmy z mężem do pracy, mijając po drodze jeszcze kilka autokarów zmierzających do Krakowa. Miasto wydało się jakieś puste.
Czułam lekki niedosyt - za mało się nagadaliśmy, tyle jeszcze tematów zostało, za mało pokazaliśmy Wrocław, za mało nauczyliśmy się hiszpańskiego...Za to przez kilka dni przestawiałam się z angielskiego na polski, bo te trzy dni mi wystarczyły, żeby zacząć nawet myśleć po angielsku.

Sobota. Ostrów Tumski we Wrocławiu. Poszliśmy z Adasiem pokazać mu, jak to wszystko wygląda. Nie, nie podeszliśmy pod Katedrę. Wszystko z boku, z dystansu, żeby Adasia nie zniechęcić koniecznością przebywania w tłumie.







Niedziela - ognisko przy parafii. 


Piszę tutaj o wymiarze wielokulturowym tych dni, ale to nie było wszystko. 
Potem, oglądając w telewizji transmisje ze spotkań z Papieżem, trudno mi było nie porównywać ze Światowymi Dniami Młodzieży na których my byliśmy w Kolonii...i szczerze powiem, że te Dni Młodzieży były wyjątkowe właśnie - i przede wszystkim - od tej duchowej strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz