wtorek, 27 czerwca 2017

Koktajl truskawkowy

Element kulinarny, wbrew pozorom, jest tylko tłem. W ogóle miałam napisać o zakończeniu przedszkola, przyszłej szkole, o konferencji...Jednym słowem tyle ważnych tematów czeka, a mnie dziś naszło na pisanie o truskawkach. 
Taka sytuacja z dzisiejszego popołudnia, banalna niby i zarazem całkiem przyjemna - wspólne przygotowywanie jedzenia. Dzisiaj jednak zainspirował mnie nie tyle aspekt kulinarny czy też rodzinny, co sposób, w jaki Adaś przygotowywał koktajl.
Nie wiem jednak, czy ktokolwiek po tym wstępie zrozumie, o co mi chodzi, przejdę więc od razu do rzeczy.

Wychodząc na zakupy poprosiłam Adasia, żeby zebrał truskawki. Tak, mamy swoje! W tym roku już się kończą, ale w przyszłym roku zapraszamy, są naprawdę dobre. 
Wróciłam z zakupów. Adaś już w progu pokazał mi, co zebrał - truskawki i porzeczki. Oczywiście nie miałam nawet sekundy, żeby w spokoju rozpakować przyniesione rzeczy. Adaś nie mógł się doczekać. Nie umie czekać. Wszystko musi być "na już". 
Miałam właściwie zamiar sama szybko rozpakować zakupy i zrobić deser, ale skoro synek tak się spieszył do pomocy, jak mogłabym nie skorzystać. Poprosiłam więc, żeby przygotował owoce do zblendowania. 
Ja zajęłam się zakupami, Adaś truskawkami. 
Rozpakowując plecak słyszałam tylko dobiegające zza moich pleców:
-Jedna truskawka...dwie porzeczki...jedna truskawka...dwie porzeczki...
Cały talerz został wypełniony truskawkami i porzeczkami w tejże idealnej proporcji. Nie wiem czemu tak, ale widać Adaś uznał, że akurat tak ma być.
Za mało jednak byłam precyzyjna we wstępnych instrukcjach i tą drogą po chwili w naczyniu od blendera wylądowały owoce we właściwej proporcji co prawda, ale za to  nieobrane i nieumyte.
Tłumaczę więc, że owoce trzeba obrać i umyć. Wspólnie wyciągamy szypułki z truskawek. Porzeczek ruszać nie trzeba, bo zostały już z nich tylko pojedyncze kuleczki. Dorzucam truskawki. Tutaj to ja się zapominam - mają być przecież truskawka i dwie porzeczki, a ja dokładam tylko truskawki. 
W końcu Adaś wzdycha i z rozbrajającą szczerością oznajmia mi:
-Wiesz mamo, ja tego nie robię dla przyjemności. Ja to robię tylko dla ciebie. Jeśli o mnie chodzi, to wolałbym poleżeć na kanapie.
Podejrzewam, że istotny wpływ na to szczere wyznanie miał fakt, iż na rękach miał już nieco rozciaptanych truskawek.
Doceniłam jednak poświęcenie, przytuliłam mojego pomocnika i dokończyliśmy obieranie owoców. 
Teraz czas na ich umycie. Adaś rzucił się szukać sitka. Okazało się, że sitko samo jest do umycia. 
-Mamo! Ale mogłabyś mi trochę pomóc, prawda? Nie mogę przecież WSZYSTKIEGO robić sam! - zawołał w końcu dramatycznym i błagalnym tonem.
Umyłam sitko. Adaś umył owoce. To było znacznie ciekawsze zadanie. Owoce leżą sobie w sitku, woda leci...a potem trzeba było te owoce naprawdę umyć.
Kiedy owoce były już gotowe, dolałam mleka i poprosiłam Adasia, żeby dosypał "trochę" cukru.
-Ile to jest trochę? 
Właśnie, jak wyjaśnić, ile to jest trochę...
Na koniec szklanki i słomki. Za słomki odpowiadał Adaś. Chyba nie muszę pisać, jak wszystkie elegancko i równo zostały włożone. 

Niezwykła precyzja, a zarazem te najprostsze sprawy...
Adaś przygotował koktajl truskawkowo-porzeczkowy (prawie) zupełnie sam.

To z kolei torcik owocowy przygotowany przez Adasia dzień wcześniej (naprawdę oddzielał każdą pojedynczą kuleczkę i zajęło to jakąś godzinę).

wtorek, 20 czerwca 2017

Wielki dzień

Jutro czeka Adasia wielki dzień - oficjalne i uroczyste zakończenie przedszkola. Co prawda do swojego przedszkola będzie jeszcze chodził przez kilka dni czerwca, a potem jeszcze kilka dni po wakacjach, w sierpniu. To jednak jutro będzie uroczyście. Będą występy i stroje galowe, i dyplomy pewnie i łzy wzruszenia...Te trzy lata minęły niesamowicie szybko.
Dzisiaj nawet nie będę sięgać do zdjęć z przedszkolnych początków, bo chyba zupełnie bym się rozkleiła. Te trzy lata temu, po niezbyt dobrych doświadczeniach z pierwszym przedszkolem, podjęliśmy z mężem decyzję o zmianie. Niełatwą. Okazała się ona najlepszą decyzją, jaką na tamten czas mogliśmy podjąć. Po dwóch tygodniach Adaś zaakceptował nowe przedszkole. Po trzech miesiącach miał swoich ulubionych kolegów. Po roku razem z całą grupą chodził na urodziny kolegów.
To miejsce, w którym spotkał się z ogromnym zrozumieniem, trafił na naprawdę kompetentnych wychowawców, wiele się nauczył. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie to przedszkole, dzisiaj nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Jest wiele rzeczy, o których nie pisałam i nie napiszę nigdy, takich tylko dla nas, które pokazały mi, na jakich cudownych, empatycznych i pozbawionych uprzedzeń kolegów Adaś trafił.

Tymczasem ćwiczymy rolę na jutrzejsze przedstawienie (Adaś zapewnia, że pomimo ponad tygodniowej nieobecności nadal wszystko świetnie pamięta), szykujemy białą koszulę, paczkę chusteczek - bo wiecie...i idziemy spać, bo przed takim dniem trzeba się porządnie wyspać.



poniedziałek, 19 czerwca 2017

Najbardziej wyluzowana matka. Najbardziej panikująca matka.

Od piątku jesteśmy w domu. Moja nieśmiała nadzieja okazała się wcale nie taka bezpodstawna. Gorączka przeszła, tylko jak zwykle nie wiadomo, co to było. Niby jakaś infekcja, jednak nie bardzo wiadomo jaka. Badania, jak to już nieraz bywało, nic nie wykazały. Jednym słowem znów 40 stopni gorączki praktycznie z niczego.
Gdy w środku nocy siedzieliśmy w poczekalni w szpitalu pediatrycznym znów zastanawiałam się, czy na pewno trzeba było przyjeżdżać? Kolejny raz wyrzuty sumienia, że może jednak już będzie dobrze i to wszystko na wyrost? Adaś, doprowadzony do stanu, w którym w ogóle mogliśmy wyruszyć z domu, trzymał się względnie nieźle.
Zazwyczaj jest podobnie. Gorączka, maksymalne dawki leków, okłady chłodzące. Temperatura mierzona na czole gdzieś tam między jednym i drugim kompresem znacznie przekracza 39 stopni. Ile jest naprawdę, nie chcę nawet wiedzieć. Spada wolno, bardzo wolno. Minimum 2-3 godziny. Te 2-3 godziny to za każdym razem koszmar. Czuwanie, spoglądanie na każdy ruch dziecka, ciągła świadomość, że w każdej chwili mogą wystąpić drgawki, że może trzeba będzie wzywać karetkę. Nie możemy zrobić nic więcej. Nie możemy jechać do szpitala, bo każdy ruch, zmiana temperatury, cokolwiek przy takim stanie dziecka może wywołać drgawki. Przeżywaliśmy to już kiedyś. Więc czekamy aż temperatura spadnie przynajmniej do 38 stopni. Kiedy spadnie, jest już dobrze - tętno nieco zwalnia, ustępują dreszcze, nie pojawiają się drżenia całego ciała - takie jakby Adasiem coś wstrząsało. Wtedy wiemy, że w najbliższym czasie nic złego się nie wydarzy. Zostajemy z pytaniem: próbować wytrzymać do kolejnej dawki leku przeciwgorączkowego, czy wykorzystać chwilę, kiedy Adaś jest w lepszym stanie, na dojazd do szpitala?

Tym razem nawet rano było dobrze, bo leki działały, do tego kroplówki (może i bez nich panowalibyśmy nad sytuacją?) Miałam nawet porozmawiać z lekarzami o możliwości wyjścia do domu...
Wszystko do czasu. Wystarczył kwadrans, leki zaaplikowane w maksymalnych dawkach, kroplówka i gorączka rosnąca momentalnie do 40 stopni. Potem się rozbujało. Dołączyły niefajne objawy - światłowstręt, zaburzenia widzenia. Oglądanie Adasia pod kątem naprawdę poważnych chorób. Wtedy już nie miałam wątpliwości, że dobrze się stało, że jesteśmy w szpitalu.

Nieraz z tęsknotą wspominam czasy, kiedy byłam najbardziej wyluzowaną matką na świecie. Jeśli ktoś chciałby skojarzyć z matką skrajnie nieodpowiedzialną, to nie o to chodzi. Nie dawałam 6-miesięcznemu dziecku schabowego, nie pozwalałam bawić się wodą z toalety, nie zostawiałam samego w pokoju na pół dnia, ale miałam w sobie ten luz. Niepoprawny optymizm, głęboką wiarę, ba - przekonanie, że wszystko będzie dobrze. Dziecko trzeba tylko (i aż) mądrze kochać, karmić, przewijać i wszystko będzie dobrze, bo niby czemu miałoby nie być dobrze? Nawet wtedy, gdy przywiozłam niespełna 2-kilogramową Kruszynkę do domu. Nie bałam się swojego dziecka, podczas, gdy cała rodzina trzęsła się nad nim - że mały, że taki delikatny. Nie sprawdzałam co chwilę, czy oddycha. Chyba nawet mniej niż mamy donoszonych niemowląt przejmowałam się sprawami typu kupki i zupki.
Teraz tęsknię do czasów, kiedy katar był tylko katarem i kiedy gorączka była tylko gorączką. Obie te przypadłości, tak naturalnie związane z dzieciństwem - bo któremu dziecku nie zdarzy się choćby przeziębienie, czy które nie złapie choć raz przedszkolnej infekcji? - powinny być przyjmowane równie naturalnie. Tymczasem ja po tych 7 latach z Adasiem jestem Matka Panikującą. Gorączka u dziecka sprawia, że cała trzęsę się z nerwów. Daleko mi do mojego pierwotnego niepoprawnego optymizmu.

Któregoś razu, gdy siedzieliśmy we trójkę - ja, mąż i Adaś - w poczekalni w szpitalu pediatrycznym, wyraziłam to głośno:
-Kiedyś byłam chyba najbardziej wyluzowaną matką na świecie.
 Teraz jestem najbardziej panikująca matką na świecie.
Mąż pokiwał głową i stwierdził:
-No ale jak my mamy nie panikować, skoro doświadczenia mamy takie a nie inne.

Jak tu nie panikować...
Z każdym kolejnym razem takim jak ten ostatni, mniej mam w sobie siły.

czwartek, 15 czerwca 2017

Oddział neurologiczny - podsumowanie

Mamy słoneczne i świąteczne popołudnie, a my znowu w tych samych okolicznościach, co miesiąc temu, tylko piętro inne. Sprawa wcale nie zupełnie nowa - trzecia w przeciągu ostatnich dwóch tygodni, utrzymująca się po kilkadziesiąt godzin i sięgająca 40 stopni, gorączka u Adasia. Teraz sytuacja jest już opanowana, dzisiaj rano gorączka jeszcze była, ale nie jakaś bardzo wysoka, i od tamtego czasu spokój. Wyrażam ostrożny optymizm, że może już nie wróci, nawet po odstawieniu leków przeciwgorączkowych (dotychczas, przy maksymalnych dawkach leków, poniżej 38 stopni nie schodziło). W ogóle zresztą - naiwnie i życzeniowo - liczę, że może jutro do domu?
Tymczasem z Adasiem został na dwie godzinki tatą. Na oddziale znów panuje zakaz odwiedzin, możemy się tylko wymieniać. Znalazłam więc adekwatną ławeczkę i pomyślałam, że opublikuję to, co napisałam już dawno - miałam tylko dokończyć i doszlifować (ortografia, interpunkcja - takie tam). Niech więc będzie bez dokończenia i szlifowania, ale będzie. W sumie w pewnym stopniu czuję się zobowiązania temat pociągnąć, skoro miesiąc temu prosiłam Was o kciuki.

Wiem, że poprzedni wpis był lakoniczny - pisany na telefonie i w stresie.
Wykonanie Adasiowi badania MR jakiś czas temu stało się koniecznością, początkowo jeszcze nie tak pilną, z czasem coraz bardziej naglącą. Po napadzie drgawek gorączkowych w marcu ubiegłego roku - o dość dramatycznym przebiegu, z zaburzeniami oddychania i przeniesieniem Adasia na oddział intensywnego nadzoru, wiadomo było, że diagnostyki neurologicznej uniknąć się nie da. Po tym, co miało miejsce w lutym tego roku, diagnostyka neurologiczna konieczna była praktycznie na już. Najpierw drgawki gorączkowe podczas grypy, po kilku dniach kolejny napad, owszem, w okresie infekcyjnym, ale bez gorączki. Kiedy już, już mieliśmy wracać do "normalności", odetchnąć nieco, Adaś zaczął zgłaszać zaburzenia widzenia.
Ze ściśniętym gardłem i w nerwach nie do opisania, odbyliśmy kolejną rundkę po lekarzach. W przychodni Adasia oglądały obie lekarki, które akurat były tego dnia w pracy - jedna kazała jechać od razu do szpitala, druga była nieco bardziej zachowawcza. Pozytywne w tym wszystkim było to, że Adaś został przebadany na wszystkie strony i na szczęście nie wykazywał zaburzeń równowagi. Z kolejnym skierowaniem na neurologię odbyłam telefoniczną rozmowę z osobą odpowiedzialną za przyjęcia na oddział, opisałam całą sprawę (zresztą pani kierownik oddziału częściowo przynajmniej sprawę znała, bo kilka dni wcześniej rozmawiałyśmy w sprawie przesunięcia hospitalizacji Adasia z powodu grypy). Wspólnie ustaliłyśmy, co zrobić. Stanęło na tym, że jeśli przyjedziemy to nas przyjmą, ale ze względu na dopiero co przebytą infekcję i kontynuowane leczenie antybiotykiem, pole manewru jest niewielkie. Jednym słowem znieczulenie Adasia w takim stanie niosłoby większe ryzyko niż korzyść. Mieliśmy się zjawić, gdyby stan dziecka zaczął się pogarszać. Tamtych kilku dni nawet nie chcę wspominać. W nieco już mniej napiętym czasie odwiedziliśmy jeszcze okulistę - bo takie terminy, zdążył minąć tydzień czy dwa. Okulista odchyleń od normy nie stwierdziła, ale Adaś przy badaniu dna oka płakał z bólu. Wcześniej nigdy tak nie reagował, więc mocno mnie to zaniepokoiło. Potem ambulatoryjnie neurolog jedna i druga i znów - jedna wystawiła kolejne skierowanie na cito na oddział, druga pozwoliła czekać do maja, choć zaleciła wykonanie części badań szybciej.
Jednym słowem przeżyliśmy te trzy miesiące w napięciu, w nerwach i konieczności podejmowania, bądź co bądź, niełatwych decyzji.
Teraz mogę napisać - mamy to za sobą. Adaś miał MR, wynik jest prawidłowy, ulga ogromna. Odpuścił też stres związany z tym wszystkim wkoło. Narkoza, kontrast - wszystko obarczone ryzykiem.
Poza MR Adaś miał mieć wykonane badanie EEG we śnie, choć to bardziej przy okazji, bo akurat EEG mogliśmy i nie raz robiliśmy zwyczajnie, w przychodni. Nie powiem - liczyłam że w warunkach szpitalnych po prostu się uda wykonać to badanie i Adaś będzie spał. Tymczasem nic z tego, standard. Nie udało się, podobnie, jak ostatnimi czasy w przychodni się nie udawało.
Przemęczyliśmy się do północy z niespaniem, co zresztą w przypadku Adasia szczególnie trudne nie było. Jedyna trudność to to, że gdzieś się na oddziale trzeba było podziać w czasie, kiedy inne dzieci spały. Ku mojej ogromnej radości dostaliśmy pozwolenie na przebywanie w kuchni dla rodziców, gdzie zwykle dzieci przebywać nie mogą. Potem pobudka przed świtem, i tu już było gorzej. Adaś urządził taką awanturę, że aż pani pielęgniarka zaglądała, czy uda nam się sytuację opanować zanim wszyscy wkoło się pobudzą. Trudno się jednak dziwić, bo kto lubi wstawać przed świtem. Po godzinie jednak byliśmy już z Adasiem rześcy i pełni werwy. Adaś w sumie nieco bardziej niż mama. Więc w miarę zbliżania się odpowiedniej godziny, coraz większe miałam wątpliwości, że badanie się uda. Jak się okazało, słuszne. Adaś nie spał, a nie dosyć, że nie spał, to niestety bardzo źle zareagował na samo badanie i jestem przekonana, że to było poza nim. On organicznie wręcz nie mógł znieść czepka z glutowatym żelem na głowie oraz przytrzymującego brodę paska, nie potrafił leżeć tak w bezruchu. Szczerze mówiąc sama myślałam w duchu "niech to badanie już się skończy" i bliska byłam stanowczego oznajmienia, że to nie ma sensu, nie takim kosztem, i wyjścia z gabinetu, z Adasiem rzecz jasna.
Przy okazji badań wyszło jeszcze coś tam z witaminą D i hormonami, z tym że to sprawa nowa. Biorąc hormon wzrostu Adaś ma badania regularnie i jeszcze miesiąc temu wszystko było w porządku. Czeka nas kontrola tsh w lipcu, a teraz końskie dawki witaminy D.
Podsumowując nadal nic nie wiemy. Padaczka w obserwacji, bez wdrożonego leczenia. EEG do wykonania ambulatoryjnie (nie wiem czy i jak nam się uda to zrobić). Plus nadal nadzieja, że mimo wszystko drgawki się więcej nie powtórzą.