środa, 31 sierpnia 2016

Koniec wakacji

Na koniec wakacji zarządziłam porządną kąpiel. Nie żeby Adaś w wakacje chodził brudny - to znaczy bywał brudny, kiedy tarzał się w piasku, biegał boso, jadł lody, malował, gotował; nie był jednak permanentnie brudny.
Tymczasem przyszedł czas, żeby Adaś wyszorował się bardziej niż zwykle. Tak się z nim droczyłam trochę:
-Chcesz, żeby koledzy pomyśleli "co za brudasek"?
-Nie! - odpowiedział ze śmiechem Adaś.
Po czym dokładniej przyjrzał się sobie, co zdarza się dosyć rzadko. Tak, jak niektóre osoby z autyzmem (a może po prostu jak większość chłopców w tym wieku?) niewielką uwagę zwraca na swój wygląd.
- Bardzo ściemniała mi skóra - skonstatował.
Adaś po prostu się opalił. Pomimo smarowania kremem z filtrem - odziedziczył łatwość opalania się po tacie.
- Jak myślisz, dlaczego? - zapytałam i czekałam, zastanawiając się, jakiej odpowiedzi synek udzieli.
Wie, że się opalił?
Czy może myśli, że tak się ubrudził i nie da się tego domyć?
- Chyba się opaliłem - odparł po chwili namysłu.
Wie. Skąd wie, skoro nic mu o tym nie mówiłam? Chłonie wiedzę z otoczenia, nie wiadomo nawet kiedy i jak.
Tak czy siak to znaczy, że wakacje były udane.
Jutro powrót do przedszkola, po miesiącu wolnego.

sobota, 27 sierpnia 2016

Nadmorskie wspomnienia część II

A kiedy już dotarliśmy na miejsce...
...szum morza i sosnowego lasu, bezkres plaży...
Jednym słowem trochę nadmorskich klimatów w fotograficznym skrócie.

Plaża

Dla Adasia plaża jest niczym wielka piaskownica. Jak zwykle był zachwycony. Zbierał muszelki, szukał bursztynów i przede wszystkim – budował zamki z piasku.








Rok temu Adaś lubił siadać na plaży i sypać piasek przed oczami, patrząc przy tym na ruch drobnych ziarenek. Tym razem upodobał sobie piasek mokry. Stawał zawsze w miejscu, gdzie morze dotyka lądu. Schylał się, nabierał piasek w obie dłonie i rzucał nim w wodę, patrząc, jak pluska. Za każdym razem powtarzał przy tym tą samą sekwencję czynności – ten sam ruch, spojrzenie...Za każdym razem była to ta sama, niesamowita fascynacja zlepkami piasku pomieszanego z wodą.


Spacery
Za chodzeniem Adaś nie przepada i zresztą nigdy nie przepadał. Pogoda jednak nie zawsze pozwalała nam siedzieć na plaży całymi dniami, choć wymagań dużych nie mamy – wiatr nam nie straszny, brak słońca nas nie odstrasza, ani nie potrzebujemy 25 stopni w cieniu. Spacery wzdłuż plaży albo nadmorski sosnowy las też mają swój urok. Chociaż ciągnęło i korciło, realnie rzecz biorąc myśleliśmy z mężem, że jeszcze nie czas na to – że Adaś za mały, że nie da rady. 
Drugiego dnia naszego pobytu nad morzem, jako że pogoda była „takase”, za namową dziadków postanowiliśmy wybrać się do sąsiedniej miejscowości plażą. W końcu to nie więcej niż 2 kilometry. Z lekkim niedowierzaniem patrzyliśmy, jak Adaś dzielnie idzie i to przy wiejącym wietrze! Dopiero pod koniec skorzystał z barków taty, ale i tak byliśmy z niego bardzo dumni.

Poszliśmy też kiedyś na leśny spacer. Początkowo Adaś był sceptycznie nastawiony, a później całkiem spodobała mu się zabawa w dżunglę. Dotarliśmy na plażę, zbudowaliśmy zamek z piasku – obowiązkowo. Wiało jednak dość mocno (był to chyba najzimniejszy dzień z całego naszego pobytu nad morzem), szybko zmykaliśmy więc z powrotem.
-No i widzicie! Po co było tak daleko chodzić? – stwierdził wówczas Adaś z wyrzutem, nie doceniając chyba przyjemności samego spaceru.
Wrócił jednak równie dzielnie i (prawie) samodzielnie. 

Spacer brzegiem morza. Wyruszyliśmy z Dziwnówka na wschód i mieliśmy dojść do miejscowości obok. Po przejściu pewnej odelgłości, Adaś zapytał tatę:
- Gdzie jesteśmy?
- W Dziwnówku – odparł tata, nieco inaczej chyba pojmując pytanie.
- ...okrążyliśmy całą Ziemię?! – z niedowierzaniem zapytał w końcu synek, gdyż żadne inne wytłumaczenie tej sytuacji  (ruszyliśmy z Dziwnówka, przeszliśmy jakiś tam kawał drogi i znów jesteśmy w Dziwnówku)  nie przyszło mu do głowy.

Nasz rekord – 2 kilometry w jedną stronę i tyle samo w drugą. A może było dalej? Może...
Cieszę się, że spacery brzegiem morza stały się dla nas osiągalne. Choćby miało to być kilkaset metrów. 
Komuś może się to wydawać mało. Można twierdzić, że 6-letnie dziecko powinno bez problemu znieść 2-kilometrowy spacer, a problem z przejściem kilkuset metrów to zwyczajnie wynik rozpieszczenia i godzin spędzanych przed komputerem/telewizorem. Fizycznie przecież Adasiowi nic nie jest – poza drobną budową ciała. Może sama bym tak kiedyś myślała? Nie wiem. Nauczyłam się jednak dystansu. Dystansu do możliwości Adasia i dystansu do obiegowych sądów. Inaczej zupełnie niepotrzebnie byśmy się męczyli i frustrowali. A postępy są i przychodzą z czasem, małymi kroczkami. Zaskakują. Uczę się je doceniać.
Spacer brzegiem morza, z dzieckiem....

Spotkanie
Pewien bardzo miły wieczór.
Mieszkamy całkiem blisko siebie, a spotkaliśmy się jakieś 500 km od domu, choć niezupełnie przypadkowo. Wiedzieliśmy, że będziemy spędzać wakacje w sąsiednich miejscowościach.
Mamę Ignasia znałam już wcześniej. Adaś z Ignasiem poznali się nad morzem.
Adaś przygotowany był na zabawę na plaży lub na placu zabaw. Ignaś miał w planach swoje ulubione gokarty. Myślę, że to dzięki szczegółowym planom aktywności, Adaś łatwo dostosował się do zmiany. Miał wybór, mogliśmy zostać na placu zabaw, ale wybrał gokarty - pierwszy raz w życiu na gokartach! Nie mówiąc już o tym, że towarzystwo rówieśnika miało w jego oczach spore znaczenie :) Więc męska część towarzystwa ruszyła na gokarty, oczywiście kierowane i napędzane przez nieco starszą część męskiego towarzystwa, a damska - na herbatę :)
Później były gofry - o nieprzyzwoicie późnej porze ;) Usadowili się chłopcy - każdy ze swoim gofrem - na ławeczce, plecami do siebie, i zajadali. Można by nawet pomyśleć, że tak siedząc są daleko, każdy zajęty własnym gofrem, a było wręcz przeciwnie. Przyglądali się sobie i...naśladowali. Nie ma to jak rówieśnicy.
Ignaś, po wcięciu własnego gofra, zażądał kolejnego - koniecznie takiego jak ma Adaś (a my nauczeni doświadczeniem specjalnie kupiliśmy Adasiowi gofra w wersji podstawowej - z cukrem pudrem, żeby wyszedł z tego względnie czysty, więc raczej nie było czego zazdrościć ;) W drodze powrotnej z kolei Adaś zażądał "na barana" - jak Ignaś.
I szli tak sobie, obok siebie, na barana, tak jak wcześniej w przeciwną stronę też szli obok siebie trzymając się za rękę (a Adaś z reguły nie chodzi z nikim za rękę, więc to było naprawdę coś).




Wycieczki
Poza plażowaniem, spacerowaniem brzegiem morza oraz wcinaniem gofrów o nieprzyzwoitej porze były też wycieczki. 
Do pobliskiego Dziwnowa do parku miniatur. Kolejki – to co Adaś lubi najbardziej. Według przewodnika czas zwiedzania to około godziny, ale my zabawiliśmy tam aż 3 godziny! Adaś musiał dokładnie poznać trasę każdej kolejki. Analizował sekwencje – najpierw jedzie ten pociąg, a potem się wymieniają. Dokładnie oglądał miejsca, w których kolejki się mijają. Dworce, na których się zatrzymują. Coś, co dla nas jest po prostu elementem krajobrazu, dla Adasia jest niezwykle skomplikowaną siecią powiązań, które próbuje poznać i które go fascynują.


Wyprawa do Niemiec - Aalbeck i Heringsdorf.



Pływanie kajakiem po Zalewie Wrzosowskim.


Na koniec jeszcze kilka nadmorskich krajobrazów.




czwartek, 25 sierpnia 2016

Nadmorskie wspomnienia część I

Meldujemy się, już po wakacjach. Wolałabym uniknąć pisania "po wakacjach" - bo te przecież w pewnym sensie jeszcze trwają, ale lepsze określenie nie przychodzi mi do głowy. Niech więc będzie - po wyjazdowych wakacjach. 

W sobotę wróciliśmy znad morza i powoli ogarniamy domową codzienność. Chwilowo nastąpił mały kryzys i wcale nie chodzi tutaj o tęsknotę za szumem fal. Adaś, który w tym roku podczas wyjazdu funkcjonował całkiem nieźle i względnie szybko się zaaklimatyzował, po powrocie do domu - wręcz przeciwnie. Był więc cały wachlarz zachowań trudnych, Adaś gorzej radzi sobie z panowaniem nad emocjami, zdarzało się po kilka wybuchów złości dziennie, ale powoli wychodzimy na prostą.
Tymczasem nadmorskie wakacje w tym roku były spokojne i udane. Wypełnione tworzeniem budowli z piasku i spacerami. Niezbyt upalne, ale też nie deszczowe. Tym razem wypoczęliśmy wszyscy. 
Wszystkiego na pewno nie dam razy opisać. Zresztą, kto chciałby to czytać. Będzie więc kilka migawek - wspomnienia i przemyślenia przemieszane ze sobą. 

Miejsce
W tym roku przekonaliśmy się, jak ważne jest miejsce, w którym się zatrzymamy. Nawet nie tyle o miejscowość chodzi, co o samo miejsce. Miałam przeczucie, że rok temu właśnie miejsce było jednym z czynników, które sprawiły, że Adaś dawał sobie radę gorzej...Przeczucie, a w tym roku niemal pewność - bo tym razem było inaczej.
Nie chcę wcale powiedzieć, że pensjonat, który wybraliśmy rok temu, był nie taki, ani tym bardziej robić antyreklamy - skądże! W gruncie rzeczy to całkiem miłe miejsce, blisko morza, było jednak pewne ale...
Na zdjęciach widziałam pokoje może niezbyt duże, lecz o jasnych ścianach, utrzymane w ciepłej tonacji. Jeszcze specjalnie dopytywałam przez telefon: czy na pewno? czy wszystkie? te na piętrze też? Nasz styl. Prawie jak w domu. 
Po otwarciu drzwi moim oczom ukazała się lampa z czerwonym abażurem, dająca nikłe, czerwone światło. Znaczną część pomieszczenia zajmowało łóżko z czarnym, metalowym stelażem, na którym leżała pościel w kolorze czerwonym. Do tego zielone ściany - na szczęście była to raczej delikatna odmiana zieleni - z kolorowym paskiem przez środek. Oględnie rzez ujmując - pokój nadawał się raczej na romantyczne wakacje we dwoje niż na pobyt rodziny z dzieckiem, a tym bardziej - z dzieckiem, które jest bardzo wyczulone na wszelkie bodźce zewnętrzne. Myślę, że ten wszechobecny czerwony kolor zwyczajnie Adasia drażnił, nadmiernie pobudzał, wręcz świdrował od wewnątrz. 
W tym roku było zupełnie inaczej. Jasno. Wszystko w kolorach: białym, szarym i jasnoniebieskim. Z dala od zgiełku i uczęszczanej drogi na plażę. Nawet nie wiedziałam, że Adasiowi spodobało się tam aż tak bardzo - do czasu, kiedy ostatniego dnia z łezką w oku mówił "pa-pa, domku!" 

Podróż
Pisałam już wiele razy, że podróżowanie z Adasiem do łatwych nie należy. Powtarzam to chyba za każdym razem, kiedy wracamy z dłuższej trasy. Zresztą nie musi to być nie wiadomo jak daleka podróż; czasami wystarczy droga do Opola, więc co dopiero nad morze.
Mogę więc powtórzyć to po raz kolejny. Za każdym razem wyruszamy lepiej przygotowani na wszelkie ewentualności, każdy szczegół jest przemyślany – pora jazdy, postoje, zajęcia na drogę. I co? Za każdym razem jest zupełnie tak samo – bez znaczenia czy ruszamy o świcie, w środku dnia, czy o zmroku. 
Myślę, że kiedy mówimy znajomym o naszych problemach z dłuższą jazdą samochodem, nie do końca wiedzą, o co nam chodzi. Standardowe problemy przy podróżowaniu z dziećmi dotyczą z reguły choroby lokomocyjnej (i tutaj nie jestem do końca pewna, czy to nie to, jednak z roku na rok nabieram przekonania, że nie) oraz nudy (jestem przekonana, że nie w tym rzecz). 
Ujmując sprawę obrazowo mniej więcej po 1,5-godzinie w samochodzie Adaś wpada w histerię. To nie jest płacz, to jest rozdzierający pisk i pojawia się z reguły nagle – bez wstępnego marudzenia, czy narzekania. Nie da się wtedy odwrócić jego uwagi, zainteresować go czymś innym, choćby nie wiem, jak ciekawym. Musimy szukać najbliższego postoju, który niestety nie zawsze jest w zasięgu kilku minut jazdy. Z krzyczącym i rzucającym się w foteliku Adasiem na pokładzie. 
Trudno się w takich sytuacjach porozumieć,  uzyskać odpowiedź na pytanie, co jest nie tak - choć z reguły komunikacja werbalna jest na całkiem zadowalającym poziomie. Coraz bardziej jednak skłaniam się ku hipotezie, że chodzi o dyskomfort lub nawet ból związany z długotrwałym siedzeniem w wymuszonej pozycji. Może to być jednak myślenie zupełnie błędne, ale nawet jeśli nie jest - i tak nie mamy innego wyjścia niż robienie jak najczęstszych postojów.

Te lepsze momenty podróży...i te najlepsze (czyt. drzemka na ostatnie 20 km)
A kiedy już dotarliśmy na miejsce...

sobota, 6 sierpnia 2016

Światowe Dni Młodzieży 2016

Pisałam jakiś czas temu o zbliżających się Światowych Dniach Młodzieży i naszym drobnym, na miarę naszych obecnych możliwości, zaangażowaniu w nie. Otóż zdecydowaliśmy się przenocować dwie osoby z mającej przybyć do naszej parafii grupy młodzieży.
Może kogoś to dziwić. Może nie te klimaty...My jednak nie wyobrażaliśmy sobie, że miałoby być inaczej, skoro za czasów młodości wielokrotnie razem z mężem (początkowo jeszcze nie-mężem) braliśmy udział w podobnych wydarzeniach. Zjeździliśmy pół Europy uczestnicząc w ekumenicznych spotkaniach Taizé. Byliśmy w Hamburgu, Mediolanie, Zagrzebiu, Poznaniu...Staszek był w Paryżu, ja w Lizbonie - autokarem, trzy dni jazdy. Uczestniczyliśmy też w Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii w 2005 roku.
Pamiętam ostatnie spotkanie Taizé, na którym byliśmy - w Poznaniu 7 lat temu. Nocowaliśmy tam u pewnej pani. Miała wówczas zapewne tyle lat, co my teraz. Mówiła, że sama kiedyś brała udział w takich spotkaniach, więc jak miałaby nie przyjąć kogoś pod swój dach, skoro nadarza się okazja?
Teraz nasza kolej - jak mielibyśmy odmówić?
Chociaż sama idea takich spotkań, nawet od strony organizacyjnej, nie była nam obca, to tym razem debiutowaliśmy jako gospodarze.

Grupa, która spędziła kilka dni w naszej parafii, pochodziła z Hiszpanii, z okolic Madrytu.
Więc od poniedziałku (a pielgrzymi mieli przyjechać w czwartek) uczyliśmy się w domu pilnie hiszpańskiego ze słowniczka otrzymanego w parafii. Same najważniejsze sprawy - jak masz na imię, co chcesz na kolację i takie tam. Musiałam przyznać, że mój umysł nie jest szczególnie otwarty na hiszpańskie słówka, język też nie bardzo. Ostatecznie wstąpiła we mnie lekka panika; "jak my się dogadamy!" Z drugiej strony byłam absolutnie przekonana, że "jakoś" się dogadamy, cokolwiek by nie było. W końcu w tylu różnych krajach byłam i zawsze "jakoś" się dogadywaliśmy...tylko we Włoszech uratowała mnie znajomość włoskiego ;)
Podczas niedzielnego obiadu usłyszałam od kolegi taką oto historię opisaną w "Gościu Wrocławskim" (wrocławskie wydanie "Gościa Niedzielnego") Nowa Kaledonia buty i tlumacz Google.
Mogło być i tak...

Do nas tymczasem, ku naszemu zaskoczeniu, trafiły dwie młode Hiszpanki władające biegle językiem angielskim. Dziewczyny dopiero skończyły szkołę średnią, a mogliśmy rozmawiać z nimi w języku angielskim na każdy temat, daleko odbiegający od spraw podstawowych typu: woda czy sok? dżem czy wędlina? Zupełnie swobodnie, bez szukania słówek. Mogły nam opowiadać wieczorami, co robiły w czasie dnia, jak odbierają Wrocław, o swoich planach na przyszłość, o tym gdzie mieszkają w Hiszpanii. My im opowiedzieliśmy trochę o Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii (tylko, kiedy przeliczyliśmy, że to było 11 lat temu, poczuliśmy się nieco "staro"...)
Niedzielny obiad był czasem dla rodzin. To było dopiero! Odwiedził nas kolega, u którego z kolei nocowało trzech Hiszpanów. Więc trochę osób było. Zrobiliśmy schabowe, była gitara, gra w piłkę nożną...Na drugi dzień sąsiedzi z lekką nostalgią pytali czy Hiszpanie już wyjechali, bo "tacy fajni, weseli byli" ;)

Adaś przeżywał bardzo, ale też bardzo się cieszył. O wszystkim uprzedzaliśmy go z dużym wyprzedzeniem. Opowiadaliśmy, jak to będzie wyglądało. Tłumaczyliśmy również, że Hiszpanie nie mówią po polsku, mówią po hiszpańsku. To chyba dla Adasia pierwsze takie doświadczenie różnych języków i różnych kultur.
Kiedy odebraliśmy dziewczyny z parafii, w samochodzie Adaś milczał. Ciekawy był bardzo, ale musiał się oswoić. W domu było już zupełnie inaczej, swobodniej. Czasami wręcz miałam wrażenie, że Adaś czuł się zupełnie komfortowo, niemal jakby znał naszych gości od dawna. Miał dużo do powiedzenia, ale w języku polskim. Nie czekał, aż ktoś przetłumaczy. Nie zauważał nawet, że odbiorca zupełnie nie rozumie, co on mówi. Nawet, gdy to, co mówił wymagało interakcji - Adasia brak takowej absolutnie nie zrażał, ani nawet nie skłaniał do refleksji pod tytułem "coś tu jest nie tak".
Mieliśmy więc klasyczny przykład problemów z teorią umysłu.

Poza tym było super! Adaś tańczył z dziewczynami przy ognisku zorganizowanym przez parafię, świetnie się przy tym bawiąc. Nauczył się po hiszpańsku "ola!" i korzystał wedle potrzeb. Spryciarz jeden chciał w niedzielę rano obudzić dziewczyny ;) W poniedziałek kazał mi nagrać autokary - bo 5 autokarów na przykościelnym parkingu to widok dość rzadki.

W poniedziałek rano młodzież z Hiszpanii opuściła naszą parafię i pojechała w dalszą drogę - do Częstochowy, a później do Krakowa.
Odwieźliśmy Adasia do przedszkola i pojechaliśmy z mężem do pracy, mijając po drodze jeszcze kilka autokarów zmierzających do Krakowa. Miasto wydało się jakieś puste.
Czułam lekki niedosyt - za mało się nagadaliśmy, tyle jeszcze tematów zostało, za mało pokazaliśmy Wrocław, za mało nauczyliśmy się hiszpańskiego...Za to przez kilka dni przestawiałam się z angielskiego na polski, bo te trzy dni mi wystarczyły, żeby zacząć nawet myśleć po angielsku.

Sobota. Ostrów Tumski we Wrocławiu. Poszliśmy z Adasiem pokazać mu, jak to wszystko wygląda. Nie, nie podeszliśmy pod Katedrę. Wszystko z boku, z dystansu, żeby Adasia nie zniechęcić koniecznością przebywania w tłumie.







Niedziela - ognisko przy parafii. 


Piszę tutaj o wymiarze wielokulturowym tych dni, ale to nie było wszystko. 
Potem, oglądając w telewizji transmisje ze spotkań z Papieżem, trudno mi było nie porównywać ze Światowymi Dniami Młodzieży na których my byliśmy w Kolonii...i szczerze powiem, że te Dni Młodzieży były wyjątkowe właśnie - i przede wszystkim - od tej duchowej strony.

czwartek, 4 sierpnia 2016

U fryzjera

Umówiliśmy się na dzisiaj do fryzjera całą rodziną. Trzeba było. Małżonek mój mógł już włosy związywać w kitkę - i nie ma w tym ani odrobiny przesady (nie wybaczy mi, że to napisałam!), a Adasia pilnowałam tylko na tyle, żeby mu włosy do oczu nie wpadały i przyznaję, że nawet całkiem uroczo wyglądał ze złotymi loczkami. Moja fryzura, choć generalnie niezbyt wyszukana, również wymagała fryzjerskiej ręki.
Wybrałam bezpieczną godzinę, późne popołudnie i...zaliczyłam popisowe spóźnienie. Siedziałam w pracy zamykając miesiąc (kto pracuje w księgowości ten wie, co mam na myśli, a kto pracuje w korporacji ten wie tym bardziej). Wstyd nawet napisać o ile później byłam, i wstyd napisać, że to nie pierwszy raz, kiedy coś zawalam przez pracę. Swoją drogą niemal 10 lat temu moją motywacją do poważnych zmian było równie popisowe spóźnienie się na podwójną walentynkową randkę, w wyniku czego mój mąż - a wówczas jeszcze chłopak - musiał spędzić godzinę w kawiarni w towarzystwie mojej przyjaciółki i jej chłopaka. Męża to, jak widać, nie zniechęciło, ale mi się zapaliła czerwona lampka. Dzisiaj, kiedy tak szłam spóźniona do fryzjera, przypomniałam sobie tamtą sytuację.
Na szczęście Adaś z tatą byli na czas i zanim pani fryzjerka ich obsłużyła, ja zdążyłam dojechać. Minęliśmy się w drzwiach salonu fryzjerskiego. Chłopcy zadowoleni, uśmiechnięci, w nowych fryzurach. Adaś szczerzył się od ucha do ucha. 

Kiedy siadłam na fotelu, po pytaniach zasadniczych (jak strzyżemy? grzywka prosto? ile skrócić włosy z tyłu?), padło:
-Jak się podobała nowa fryzura pani synkowi?
-Chyba się podobała, bo tak się szeroko uśmiechał - odparłam. 
Widzieliśmy się jakieś dwie minuty, w drzwiach, więc trudno mi było wywnioskować coś więcej.
-Z niego to taka gaduła - kontynuowała pani fryzjerka - opowiedział mi wszystko...
No i obleciał mnie strach, co też tam Adaś naopowiadał ;) Z jednej strony to dobrze, że taki rozmowny, ale z drugiej strony...Więc powiedział pewnie, że był u babci, był na wieży widokowej (był? nie zdążyłam zapytać, ale babcia miała go tam zabrać - zresztą podziwiam babcię za chęć zabrania dziecka w takie miejsce, bo ja - szczerze - bym się nie odważyła), o wakacjach, pociągach...i co jeszcze?
Problem w tym, że Adaś naprawdę potrafi opowiadać wszystkim i o wszystkim. Taka gaduła. Bez zahamowań. Nie ważne, czy ktoś chce słuchać czy nie. Adasiowa specyfika w pełnym wydaniu.
Więc po omówieniu poruszanych przez moje dziecko tematów pani fryzjerka zapytała:
-On ma 6 lat?
-Tak, to pewnie też powiedział - zaśmiałam się.
-Powiedział! Tylko...
Wiedziałam już, o co chodzi.
-...tylko nie wiedziałam, czy tak mówi, czy tyle lat ma naprawdę.
-Naprawdę ma 6 lat. Jest drobny jak na swój wiek, wiem.
-Może jeszcze nadrobi? Dzieci to różnie...
Adaś w nowej fryzurze
(prezentacja rysunku pociągu) 
Taka rozmowa u fryzjera. Jest, jak jest i ja o tym wiem. Adaś nie słyszał - bo był już z tatą w domu - więc luz zupełny. W takich chwilach może trochę bardziej uświadamiam sobie, że drobną budowę ciała u Adasia po prostu widać, choć mi ostatnio wydaje się już bardzo dużym chłopcem. Ta drobna budowa kontrastuje z elokwencją godną dużo starszych dzieci.
Nie drażnią mnie jednak takie rozmowy ani nie czuję się w obowiązku opowiadać w salonie fryzjerskim o przyczynach, dla których Adaś jest drobny. Ja mam takie podejście, po prostu.

Tak czy inaczej wywnioskowałam, że Adaś u fryzjera był bardzo dzielny i - co więcej - całkiem swobodnie się tam czuł. Wyszedł chwaląc się wszystkim swoją nową fryzurą.
A wieczorem - zupełnie przypadkiem - dowiedziałam się, że...Adaś tak dobrze dogadywał się z panią fryzjerką, iż tatuś postanowił wyskoczyć mu po sok do sklepu drzwi obok <padłam, jak usłyszałam>