sobota, 23 kwietnia 2016

PS. Przy okazji odczarujmy szkoły specjalne.

Zawrzało ostatnio wśród rodziców dzieci posiadających orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego z powodu wypowiedzi pewnej pani. W sumie różne głupoty ludzie gadają, czasem coś nieprzemyślanego się palnie, ale akurat tym razem zrobiło się trochę groźnie, bo ta pani jest wiceministrem edukacji i wypowiadała się na tematy z edukacją związane podczas oficjalnej debaty. Należałoby więc założyć, że pomysły na kształcenie uczniów o specjalnych potrzebach ma przemyślane i mówi to, co naprawdę na ten temat myśli.
Trudno właściwie powiedzieć, na ile realne jest zagrożenie i jak poważnie potraktować sprawę. Do końca nawet nie wiadomo, czy pomysł stworzenia osobnych klas i umieszczenia w nich uczniów niepełnosprawnych miałby dotyczyć wszystkich uczniów o specjalnych potrzebach, czy na przykład tylko niektórych. Ministerstwo Edukacji Narodowej na swojej stronie zaprzeczyło, że w ogóle ma zamiar takie klasy tworzyć, ale z drugiej strony kto wie, co nas jeszcze czeka w tych kwestiach.
Tymczasem trudno rozmawiać, skoro do końca nie wiemy, o czym rozmawiamy. Teoretycznie można by uznać sprawę za niebyłą, ale w praktyce tworzy się coś w rodzaju walki z ukrytym i nieprzewidywalnym przeciwnikiem.
Przetoczyła się ostatnio burza związana z posyłaniem, bądź nie posyłaniem, 6-latków do szkół. Nas też dotyczyła. We wrześniu ubiegłego roku wszystkie rozmowy z nauczycielami i terapeutami na temat przyszłości edukacyjnej naszego dziecka prowadziliśmy w przeświadczeniu, że do szkół pójdą 6-latki. Od stycznia prowadzimy je w nieco innych okolicznościach. Nie powiem – nam ulżyło, nerwy związane z wyborem szkoły zostały o rok odroczone i ogólnie jesteśmy przekonani, że kolejny rok w przedszkolu jest na chwilę obecną rozwiązaniem najlepszym. Zamieszania i nerwów z tym związanych jednak było sporo. 
Tymczasem już szykuje się kolejna burza, tym razem o edukację uczniów o specjalnych potrzebach. Nie wiem, czy dotknie ona nas osobiście, ale temat warto podjąć, skoro Ministerstwo Edukacji Narodowej zastanawia się nad zmianami, które być może będą nas dotyczyć.
Jestem przekonana, że nie ma rozwiązań idealnych dla wszystkich, ale tworzenie osobnych klas w masowych szkołach i automatyczne wrzucanie do nich wszystkich niepełnosprawnych uczniów zakrawa o pewną segregację oraz, wbrew zapewnieniom, stanowczo nie jest zgodne z ideą edukacji włączającej.
Czy na przykład dziecko z niepełnosprawnością ruchową nie może uczyć się w szkole masowej w zwykłej klasie? Uważam, że jak najbardziej powinno! Nie wyobrażam sobie wręcz tworzenia specjalnych klas „dla uczniów na wózkach”. Idąc dalej jestem zdania, że taka edukacja włączająca może być świetnym przygotowaniem do uczestnictwa w życiu społecznym w przyszłości, w tym do czynnego uczestnictwa w rynku pracy (siedząc przy komputerze osoba z niepełnosprawnością ruchową przecież może być tak samo sprawna jak inni). Społeczeństwo tymczasem będzie lepiej przygotowane do równego i zupełnie naturalnego traktowania na rynku pracy właśnie takich osób.  
Pójdźmy jednak dalej, bo niepełnosprawności są różne. Może w tych specjalnych klasach chodziło o dzieci z lekkim upośledzeniem umysłowym, chociażby z zespołem Downa, które w normalnych klasach „obniżają” poziom nauczania? Albo o odrębne klasy dla „niegrzecznych” dzieci ze spektrum autyzmu, które nie pozwalają zdrowym rówieśnikom skupić się na lekcji? Tutaj śmiem twierdzić, że sprawa jest bardziej skomplikowana i trzeba znaleźć rozwiązanie najlepsze w danym przypadku i w danych okolicznościach. 
Wiele dzieci ze spektrum autyzmu jest jednak w stanie poradzić sobie w klasach integracyjnych, a nawet w zwykłych masowych szkołach w zwykłych klasach, przy odpowiednim wsparciu ze strony nauczycieli i trzeba im takie wsparcie zapewnić. Nie sądzę, żeby czyniły one swoją obecnością krzywdę pozostałym dzieciom, wręcz przeciwnie – inne dzieci mogą wiele skorzystać i wiele się nauczyć. Dla Adasia najlepszym rozwiązaniem jest właśnie edukacja w gronie zdrowych rówieśników (gdyby była w pobliżu dobra szkoła integracyjna to byłoby idealnie, ale niestety o takiej nie słyszałam). Moje zdanie w tej sprawie jest poparte rozmowami w przedszkolu oraz z terapeutami. Nie wynika z mojego widzimisię. Zapewniam, że nie jestem mitomanką i nie zamierzam kosztem przyszłych kolegów szkolnych mojego syna spełniać swoich wybujałych ambicji. 
Są jednak dzieci, dla których – po rozważeniu wszystkich za i przeciw, sprawdzeniu dostępnych placówek, w ocenie rodziców popartej zdaniem terapeutów – najlepszym rozwiązaniem okazuje się szkoła specjalna. Nie chciałabym, żeby zabrzmiało to dyskryminująco, bo nie jest to moją intencją. (Sama przenosiłam dziecko z placówki zwykłej do integracyjnej i zamiast goryczy porażki czułam ogromną ulgę wynikającą z faktu, że moje dziecko ma wreszcie odpowiednie warunki.) Osobiście znam rodziców, którzy chcą swoje dziecko zapisać do szkoły specjalnej i którzy rękami i nogami bronią się przed koniecznością wysłania dziecka „do integracji” z powodu braku miejsc. Znam rodziców, którzy po przeniesieniu dziecka z placówki integracyjnej do specjalnej żałują, że nie zrobili tego wcześniej i mowa tutaj nie o placówce integracyjnej w tym gorszym, że tak się wyrażę, wydaniu, gdzie nikt do integracji nie jest przygotowany a kadra ma wszystko w poważaniu. 
Może przy okazji debaty nad kształceniem uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych warto byłoby też odczarować szkoły specjalne? Powiedzieć społeczeństwu, że jest to miejsce, gdzie niektóre dzieci mogą mieć po prostu dobre warunki, odpowiednią dla niech terapię i zapewnione bezpieczeństwo? I to wcale nie są "gorsze dzieci". Pojawiają się głosy, że w takich zwykłych szkołach w specjalnych klasach dzieci byłyby dyskryminowane przez pozostałych uczniów. Smutne, ale zapewne prawdziwe. W czasach mojego dzieciństwa „szkoła specjalna” była obelgą i to jest przykre. Warto coś w tym względzie zmienić.
Obecnie Adaś chodzi do publicznego przedszkola integracyjnego. Wraz z Adasiem do jednej grupy chodzą dzieci z innymi niepełnosprawnościami, oraz zdrowi rówieśnicy. Poziom grupy jest wysoki (tak przynajmniej twierdzą panie nauczycielki) i mam nadzieję, że obecność mojego dziecka w żaden sposób nie przeszkadza innym dzieciom w rozwijaniu ich talentów. Jest za to inny aspekt integracji, który traktuję jako pewną wartość dodaną. Adaś dołączył do swojej obecnej grupy przedszkolnej po roku, jako 4-latek i od razu spotkał się z dużą otwartością, tak po prostu. Nie wiem do dzisiaj, czy mieliśmy szczęście trafić akurat na taką grupę, czy to zasługa mądrze prowadzonej edukacji. Zapewne jedno i drugie. 
Wcześniej Adaś chodził do zwykłego, niepublicznego przedszkola. Doświadczenia mamy nie najlepsze. Ktoś mógłby uznać, że wobec tego jestem przeciwna edukacji włączającej. Nie! Wręcz przeciwnie. W przypadku szkoły podstawowej, po rozważeniu wszystkich opcji, odległości od palcówek i możliwości dziecka, chcemy podjąć właśnie taką próbę. Nie wiemy, czy się uda, ale spróbujemy. Z przedszkolem masowym nam się nie udało. Piszę jednak tutaj o jednym, konkretnym przedszkolu i jednym konkretnym dziecku i jeszcze dodałabym, że na pewnym – konkretnym – etapie rozwoju. 
Jedyny systemowy błąd, jaki wówczas dostrzegłam, to niedostateczna kontrola nad zapewnianiem uczniom takiej terapii, jaką mają wpisaną w orzeczeniu. Przedszkole środki z subwencji brało, nie zapewniając niestety nic w zamian poza godziną zajęć z logopedą z tygodniu. Nic. Nawet nauczyciela wspomagającego. Moje rozmowy z dyrekcją nie miały wspólnego mianownika. Ja rozmawiałam o odpowiednich warunkach do rozwoju dla mojego dziecka, a dyrekcja zapewniała mnie, że odpowiednie warunki do „przetrwania” są mu zapewnione. Kiedy więc po telefonie do kuratorium usłyszałam, że „warto rozmawiać” wiedziałam, że czas na zmianę.
Podsumowując - obecne zamieszanie nie jest o jedno rozwiązanie dobre dla wszystkich, ale o prawo do wyboru. Przynajmniej ja tak to widzę.
PS.2 Ciekawa jestem jak Czytelnicy bloga odbierają takie wywody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz